czwartek, 24 listopada 2016

Jest nam dobrze. Chyba dobrze. Chyba nam. Spotkanie oko w oko z poetą. Jacek Podsiadło w Lublinie

Nazywam się Jacek Podsiadło.
Mam 26 lat.
Kiedy byłem małym chłopcem, marzyłem o takiej dziewczynie jak ty.
I później, latami.
Próbowałem zmusić parę kobiet, by były tobą.

Chciałbym cię bliżej poznać.
Zobaczyć, co nosisz pod skórą.
Zbudować batyskaf i zajrzeć na dno twojego oka.
I wybacz mi moje wynurzenia.
Spróbuję stworzyć nowy kierunek w poezji.
Bo wstydzę się niezdarności, z jaką mówię o tobie.

A tymczasem wmontuję w ten wiersz akrostych.
Nigdy dość powtarzania twoich imion.
Uczę się ich ciągle jak dziecko swoich pierwszych słów.
Lub jak starzec swoich słów ostatnich.
Kwilenie niemowlęcia i mamrotanie wiekowego starca- oto języki w jakich
zdradzana jest nam tajemnica.
Archipelagi mówią o niej językiem zakodowanym w układzie wysp.
Mówią o niej kształty mórz, ujścia rzek.
Andyjskie płaskowyże i lśniące ostrza gór lodowych.
Rozmawiajmy więc z ziemią, bierzmy gorące kąpiele w gejzerach
Yellowstone, przeglądajmy się w lustrze Niasa, mroźmy wino w
Ojmiakonie.
Jeszcze nie stopniały lodowce i morza nie wsiąkły w ziemię.
Kwiaty precyzyjnie rozkładają swoje płatki jak geodeci wyznaczający
miejsca pod place zabaw i skwery.
A ja nie mam śmiałości ich zrywać.

Mam 26 lat.
Nazywam się Jacek Podsiadło.
Chciałbym cię bliżej poznać.
Piękno zawsze mnie onieśmielało.

(List do Anny Marii zamiast kwiatów z tomu Być może należało mówić)


Właśnie wróciłam z Domu Słów ze spotkania autorskiego z Jackiem Podsiadłą. Nigdy, ale to przenigdy, nie sądziłam, że to właśnie będzie ten autor, który tak mnie ubawi i stwierdzę, że to było najlepsze spotkanie autorskie na jakim byłam. Poetę znałam, dwa razy już słuchałam go na żywo, szczerze mówiąc nie miałam o nim dobrego zdania. Pomyślałam, że do trzech razy sztuka. I się udało! Nie mówię o wierszach, bo te są dobre. Autor powiedział dziś, że najbardziej lubi, gdy czytelnik powie „bardzo ładny wiersz, nie mam pytań” i ja tak mniej więcej podchodziłam do jego twórczości. Dziś usłyszałam kilka wierszy z ostatnio wydanego tomu „Włos Bregueta” i to też bardzo dobre wiersze. Moja niechęć była po prostu do niego. Do niego jako człowieka. Miałam wrażenie, że jest to człowiek, który ma o sobie zbyt wysokie mniemanie. Zraził mnie pierwszy raz trzy lata temu, gdy powiedział, że Miłosz nie był wcale dobrym poetą, że to on, Jacek Podsiadło, tworzy lepsze wiersze. Dziś podobne słowa padły na pytanie o Dylana. W odróżnieniu do Świetlickiego, który był w Lublinie tydzień temu, Podsiadło twierdzi, że Dylan niesłusznie dostał Nobla. Świetlicki się cieszy, mówi, że w końcu ktoś z jego działki został nagrodzony, pół żartem wtrącił, że teraz i on ma szanse. Podsiadło z kolei uważa, że piosenki Dylan może i tworzy dobre, ale same teksty jako wiersze są bardzo słabe i że to on pisze lepsze. Nawiasem mówiąc, w ostatnim tomie są dwa utwory nawiązujące do Dylana, polecam poszukać i przeczytać. No ale szczerze mówiąc, poeta powinien być indywidualistą i wierzyć i lubić to co robi, bo inaczej po co by pisał? Po co by wydawał? Skoro sam nie miałby zaufania do swoich wierszy, to czemu czytelnicy mieliby je lubić? Dlatego ja powoli zaczynam to rozumieć i przestaję zżymać się na taką pewność siebie. Co mi się podobało w tym spotkaniu? Bardzo luźny ton wypowiedzi, bardzo luźny sposób bycia i to, że poeta czuje się w Lublinie bardzo swobodnie i prawie jak u siebie. Dowiedziałam się także, że już trzeci raz redaktorem jego poezji był profesor Paweł Próchniak z Bramy Grodzkiej w Lublinie (poprzedni tom „Przez sen” został wydany przez Bramę Grodzką „Teatr NN” i także wyróżniony nagrodą Kamień przyznawaną przy okazji Miasta Poezji). Autor ma ogromne zaufanie do swojego redaktora i jak sam powiedział, potrzebuje kogoś kto krytycznym okiem spojrzy na jego wiersze, bo on sam ma z tym problem. Moim zdaniem to bardzo odpowiedzialne podejście, bo w przypadku, gdy ktoś sam siebie wydaje, mógłby robić co chce, a jednak prosi o radę innych, bardziej doświadczonych. 

Co ciekawe jeszcze odnośnie najnowszego tomu, na co zwrócił uwagę prowadzący, znajduje się tu kilka wątków żydowskich, wpleciony w bardzo ciekawy sposób do wierszy. Myślę, że ciągle warto poruszać te tematy. Podsiadło przyznał, że jeszcze z młodości wstyd mu za pewną sytuację, która miała miejsce w jego rodzinnym Ostrowcu Świętokrzyskim. Było to bezczeszczenie cmentarza żydowskiego. Jak sam mówi, po latach ciągle mu wstyd za tamtego nastolatka. Jeden z wierszy dzieje się w Ostrowcu i opowiada historię bardzo brutalnej sprzeczki mieszkańców miasta z Żydami. 

Stare polskie filmy

Reżyserzy z łapanki. Scenariusze z księżyca.
Za to wszyscy aktorzy są tu jeszcze młodzi.
Porusza się trudne tematy: handel bonami, znieczulica...
Akcja rozgrywa się blisko, zwykle w Łodzi.

Jak zima, to stulecia, jak krew, to całe morze.
Śledztwa się ciągną jak wczasy. Rzeczywistość łaciata
i czarno-biała jak krowa, spłaszczona zaś jak orzeł.
Jak bitwa, to husaria, jak bójka, to karate.

Seriale mają nie więcej jak pięć, sześć odcinków.
Jeśli jakaś scena jest alegorią, to to widać.
Zbrodnie w Zakopanem, zdrady w Ciechocinku.
W pożarach dekoracje nie płoną, bo mogą się przydać.

Przy tym wierszu padło pytanie o Andrzeja Wajdę. Poeta powiedział, że nie bardzo go lubi, bo filmy jego są raczej słabe, a w jednym zrzucił konia w przepaść, żeby to nakręcić, żeby odtworzyć prawdziwe cierpienie zwierzęcia. Zszokowała mnie ta informacja. Tym Podsiadło mnie kupił. I teraz i ja Wajdę lubię jakby mniej. A może wcale.

To tyle jeśli chodzi o komentarz do dzisiejszego spotkania, naprawdę było warto. Na koniec przytoczę cytat z rozmowy, który starałam się zapamiętać, bo oddaje on w skrócie całą istotę:

Prowadzący: Ja zawsze się boję, że te spotkania poetyckie będą strasznie nudne, że słuchacze zostaną zanudzeni.
Podsiadło: To może Ty zanudzisz, bo ja to mam wiersze.

 
Okładka najnowszej książki, Wydawnictwo WBPiCAK  



     

środa, 9 listopada 2016

Drony nad Lublinem. Koncert zespołu Fisz Emade Tworzywo w Teatrze Starym

Nie jestem już młodym chłopakiem, jestem dorosłym dojrzałym facetem, dlatego moje teksty traktują o sprawach bliskich mi, poważniejszych, nie będę udawał młodego hip-hopowca, jakim byłem na początku swojej kariery - tak mniej więcej brzmią słowa Bartka "Fisza" Waglewskiego wypowiedziane w jednym z wywiadów. Być może przeczytałam je w "Antologii polskiego rapu". Słowa te brzmią bardzo mądrze i sensownie, świadczą o dojrzałości twórczej. Kolejne utwory potwierdzały, że nie są one rzucone na wiatr. A ostatnio słyszę coś takiego: 
Chciałbym być twoim telefonem,przy którym teraz śpisz.
Głaszczesz go i pieścisz
ustami gładzisz ekran i...
Czułam się zawiedziona i rozczarowana, mając w pamięci tamte słowa - okłamana wręcz. 
Przesłuchałam całe "Drony" - moje rozczarowanie rosło jeszcze bardziej. Postanowiłam dać jednak szansę, wybrałam się na koncert do Teatru Starego w Lublinie. 


Początki koncertu nie były dobre. Dominowała elektronika, nie słychać było żywych instrumentów, wszystko przerobione komputerowo. Czułam się jak na jakimś techno-party. Jedyne co mnie pozytywnie zaskoczyło, było to, że Fisz śpiewał tak jak robił to dotychczas, nie było tych komicznych zaśpiewów, które słyszymy na płycie. 

W końcu przyszedł czas na piosenkę "Fanatycy". Tak naprawdę dla mnie od niej zaczął się właściwy koncert. Totalna zmiana klimatu na bardziej tradycyjny, odejście od mocnej elektroniki - Emade przesiadł się na tradycyjną perkusję, Sobolewski i Pendowski wzięli do rąk gitary - w końcu dostaliśmy żywą muzykę, świetną, wszak są to świetni muzycy, sto razy lepsi od syntetyzatorów i komputerów. Słowa też w końcu poruszają ważne, aktualne tematy ("to fanatycy chcą lać benzynę na ogień"). Jest to bardzo mocny utwór, dość katastroficzny. Na płycie słyszymy dodatkowo ładne wejście smyczków, co potęguje nastrój napięcia i grozy, który słyszymy w tekście Fisza. 


Później było już tylko lepiej. Panowie grali w sposób za który ja ich uwielbiam. Był to najwyższy poziom, ten który pamiętam z koncertów promujących "Mamuta". Jego też oczywiście nie mogło zabraknąć. Usłyszeliśmy najpiękniejsze "Ślady", w nieco odświeżonej aranżacji, taneczny i energetyczny "Pył" i najbardziej rapowy "Bieg". I ta ostatnia piosenka sprawiła mi radość, ponieważ nie pamiętam jej z poprzednich koncertów, więc była dla mnie swego rodzaju nowością. 


Wracając do "Dronów". Na uwagę zasługuje przede wszystkim piosenka "Kręte drogi" - uboga tekstowo, bo składa się tylko z kilku słów powtarzanych jak mantrę, ale niosąca ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. Jest ona mocno transowa, przenosi nas w zupełnie inny świat. Dla mnie było to niesłychanie mocne doznanie. Dzięki niej przypomniał mi się rewelacyjny koncert zespołu Voo Voo sprzed roku, w tym samym miejscu.

Jeszcze chciałam wspomnieć o innych aspektach koncertu - tych pozamuzycznych. Uwielbiam Teatr Stary, ma on swój specyficzny klimat, iście królewski. Wnętrze jest przepiękne, bogate, a jednocześnie bardzo kameralne. I tu ogromna pochwała dla zespołu - Panowie byli tak eleganccy, doskonale swoją fizycznością wpasowali się w ten anturaż, że naprawdę bardzo przyjemnie było nie tylko słuchać, ale również patrzeć. 

Fot. Dorota Awiorko. Więcej przepięknych zdjęć na oficjalnym profilu Teatru Starego na Facebooku.
Istniał ogromny kontrast między bardzo nowoczesną muzyką, a stylem retro ubioru. I ten kontrast przypadł mi do gustu. W klimacie retro zagrana była także jedna z piosenek - "Sarny". Tutaj wizja z fonią dopełniały się - było to fantastyczne przeżycie. 
Brawa należą się także za oświetlenie - piękna gra świateł wypełniająca scenę. Wyciemnienia tworzące nastrój oraz punktowce skierowane na poszczególnych muzyków - wszystko dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. 
Niestety były także minusy techniczne tego koncertu. Od pewnego momentu sypnęło się całkowicie nagłośnienie. Było kilka piosenek, w których w ogóle nie było słychać wokalu Fisza. Instrumenty były za głośno, perkusja (choć kocham!) zagłuszała wszystko. W jednej piosence nawet myślałam, że Fisz udaje tylko, że śpiewa, że taka konwencja, a okazało się, że to jednak nagłośnieniowiec musiał przysnąć. Panowie postanowili wrócić do piosenki, od której, jak sami powiedzieli, wszystko się zaczęło, zagrali odświeżoną wersję utworu "Polepiony". Dla fanów Tworzywa jest to nie lada gratka. I jednocześnie dla mnie ogromne rozczarowanie. Bo mniej więcej w połowie zorientowałam się co to za piosenka. Powiedzieć, że słyszałam co drugie słowo, to za dużo, bo z całej piosenki słyszałam może ze dwa słowa, całą resztę musiałam sobie sama dośpiewać w myślach. I miejsce na którym siedziałam (górny balkon) wcale nie miało tu znaczenia, bo wiem, że w innych częściach sali była podobna niesłyszalność. Poza tym mam już za sobą koncert na balkonie i wtedy nie było tak źle. Myślę, że tutaj coś/ktoś zawiódł. Trochę szkoda. 

Po koncercie, skądinąd świetnym, zdania o "Dronach" nie zmieniłam - dla mnie to największe rozczarowanie tej jesieni. Jednak zachęcam Was do posłuchania, może Wy odkryjecie w tej płycie to, co mi gdzieś umknęło. Podzielcie się swoim zdaniem, może mnie przekonacie, polemika mile widziana. 

środa, 26 października 2016

Dramat w sieci



Żyjemy w erze komputerów. Dziś nie wyobrażamy sobie, by mogło coś istnieć bez technologii, bez Internetu, bez cyfrowych rozwiązań. Nawet, czy może przede wszystkim, nauka jest oparta na cyfryzacji. Badania nad kulturą w każdym przypadku w końcu sprowadzą się do nowych mediów. Czasem jednak coś nas dotyczy, coś jest naszą codziennością, a my nawet nie wiemy, że już jacyś naukowcy to fachowo nazwali. Dziś poznam Was właśnie z jedną taką nowinką nazewniczą.

Lubię mówić, że naukowo zajmuję się dramatem. To tak ładnie, poważnie i mądrze brzmi. Jest to po części prawdą, po części tylko przechwałkami. Jak część z Was wie, Ćma studiuje między innymi filologię polską. Jest już na tym etapie, że pisze pracę magisterską. No i właśnie ta moja praca, to to naukowe zajmowanie się dramatem. Nie jest to takie zwykłe pisanie pracy, jest to również poznawanie i wchodzenie w nowy, fascynujący świat. Świat polskiego dramatu najnowszego. Oprócz tego, że finalnie ma powstać praca, to muszę przyznać, że dramat XXI wieku jest moją pasją. Nie jest to jednak wpis o mnie i o moich ulubionych dramaturgach, jest to wpis o ciekawych nowych pojęciach. 

Oprócz tego, że Ćma studiuje filologię polską, to ma jeszcze drugi kierunek – humanistykę cyfrową. I ostatnio na zajęciach poznałam nowe pojęcie – cyberdramat. Zdawać by się mogło, że jest to coś z mojej działki, więc ucieszyłam się i zapisałam sobie w notesie. Dziś postanowiłam sprawdzić co to za twór. I wiecie co się okazało? Że to ni pies, ni wydra. Cyberdramat z dramatem ma tyle wspólnego co „Moda na sukces”. Czyli chodzi o to, że jest dramatycznie, tak jak w związku Bruk i Ridża. Czym się charakteryzuje dramat? No tak w skrócie, dla przeciętnego czytelnika, to utwór literacki z podziałem na osoby, akty, sceny, dialogi, didaskalia, itd. Wiadomo, że Ćma Wam powie, że najnowszy dramat się tego nie trzyma, bo współcześni tworzą rzeczy nowe, świeże, odchodzą od przyjętych konwencji, itd. Ale nie w tym rzecz. Jak myślicie, czym mógłby charakteryzować się cyberdramat? No pewnie dramat dziejący się gdzieś w sieci, może z hipertekstem odsyłającym nas do ciągle nowych scen i wyjść. Takie też przypuszczenia usłyszałam na zajęciach od prowadzącej, która z dramatem, jak od razu było widać, nie miała wiele wspólnego. Bo rzeczywiście taka myśl przychodzi pierwsza do głowy, ale zapala się od razu czerwona lampka, no bo jak to hipertekst? Jak to wchodzenie w głąb tekstu ciągle i ciągle? No przecież tak się nie da, to nie będzie już dramat, bo co by nie mówić i w jakich czasach by nie pisać, to dramat ma jedną najważniejszą cechę – on jest zawsze przeznaczony dla teatru, zawsze z myślą wystawienia na scenie. Nie da się zatem zrobić hipertekstu na scenie, to byłby już jakiś performance, never ending story. No i wiecie, miałam rację. Bo cyberdramat, to wcale nie dramat. Słowo „dramat” pojawia się w tym pojęciu w znaczeniu, że dzieją się jakieś dramatyczne sceny. Oczywiście dzieje się wszystko w cyberprzestrzeni, a cechy dramatu poniekąd wykorzystywane są przez to nowe medium. Bo mamy postaci i mamy jakąś akcję. Najlepszym przykładem cyberdramatu są gry komputerowe, np. The Sims. 


Chodzi o to, że użytkownik w sposób aktywny kreuje jakiś świat, jest reżyserem i scenarzystą. Sam tworzy swój dramat, ze swoimi aktorami, bez narzuconych konwencji, narracja jest w pełni podporządkowana użytkownikowi, który jest jednocześnie autorem i widzem. Twórcą i odbiorcą. Takie możliwości bycia panem nie tylko swojego życia, ale także życia stworzonych przez siebie postaci dają nam właśnie nowe media, cyfryzacja, komputeryzacja, cyberprzestrzeń, która coraz częściej staje się naszym nowym domem. Także miejscem nauki i przedmiotem badań. 

Posthumanizm jest jeszcze raczkującą dziedziną, jednak uwierzcie mi na słowo, to się będzie rozwijać. Ja z ciekawością przyglądam się wszystkim nowym tendencjom w humanistyce, w kulturze, w sztuce i będę co jakiś czas zdawała relację z tego co piszczy w świecie nowych mediów. 

Dziś cyberdramat był jako pewna ciekawostka, coś co było pewnie wszystkim znane, ale nie nazwane. A teraz napiszcie mi, ilu z Was kreuje swoje własne cyberświaty? Cyberdramaty są Wam bliskie? Jeśli tak, to które? Ćma niestety musi przyznać, że jeśli chodzi o dramaty, to jest wierna tym tradycyjnym. Jednak kreowanie świata nie jest mi obce ;) 

wtorek, 11 października 2016

Demakijaż



W ostatnich tygodniach dyskurs na temat kobiet – dyskryminacji, bagatelizowania i umniejszania wartości naszej, był szeroko obecny w mediach, ale także przeniósł się na pole prywatnych rozmów. Smutne to, że dopiero tak trudna sytuacja uświadomiła nam swoją wartość, a mężczyźni zaczęli traktować nas na równi i zobaczyli, że kobiety mają swoje prawa, swoje zdanie i nie pozwolą traktować się przedmiotowo. Choć optymiści będą twierdzić inaczej, to prawda jest taka, że żyjemy w społeczeństwie patriarchalnym. Choć często nie widać tego gołym okiem, bo to pługów przyczepia się już od lat traktory, to kobiety wciąż są dodatkiem do mężczyzn. Nie mówię tu o nierównym traktowaniu w wielkich firmach (różnicy płac czy trudnościach z dojściem na wyższe stanowiska), bo ten świat jest mi obcy i mnie nie dotyczy, jak i nie dotyczy większości ludzi, zatem przykłady z niego są jak z odległej galaktyki. Sama jeszcze często spotykam się z tym, że mężczyźni nie traktują mnie jak równą sobie partnerkę w rozmowach. Bo przecież kobiety interesują się tylko zakupami, gotowaniem, kosmetykami, słodkimi kotkami i ogrodem. Traf chciał, że oprócz gotowania, każdy z wymienionych przeze mnie tematów jest mi obcy, a niektóre nawet bardzo nielubiane. No ale ciągle jestem tylko kobietą, więc pewnie to są moje ulubione tematy rozmów. Oczywiście przesadzam pewnie, pewnie demonizuję, ale problem ten jest.

Prasa, film, telewizja, a najbardziej reklamy, tworzą specyficzny zakłamany obraz kobiet. Kobieta robi karierę, jest zamożna, ma dom, ma przyjaciół, ma partnera, bo chce, ale w głębi marzy tylko o założeniu rodziny, dopiero wtedy będzie szczęśliwa i spełniona. Znane, nie? Kobiety zawsze pięknie ubrane, odprasowane, w szpilkach, dopasowanych spódnicach czy sukienkach, pięknie umalowane i z fryzurą jak od fryzjera. Taki właśnie jest tworzony obraz „wzorcowej” kobiety. Ale wiecie co? Te szpilki przecież są bardzo niewygodne, przecież nie zawsze nam się chce prasować te bluzki, nie mówiąc o tym, że nie zawsze chce nam się malować paznokcie i wstawać godzinę wcześniej, by ujarzmić włosy i wyglądać jak z katalogu. Takie właśnie są kobiety. I Festiwal Kina Kobiet – Demakijaż ma właśnie pokazać tę prawdę. Zobaczymy prawdziwe kobiety, takie normalne, nie z reklam. Kobiety sukcesu, ale także kobiety w trudnych sytuacjach, bo są kobietami i już z tego powodu jest im ciężej w życiu. To właśnie zobaczymy 21, 22 i 23 października w Centrum Kultury. Odczarowane może zostanie słowo „feministka”, na co bardzo liczę. Warto pokazać, że feministki, to nie są brzydale w męskich ciuchach warczące i gryzące, tylko kobiety świadome siebie i swojej wartości. Kobiety, które mają swoje zdanie i nie boją się go wyrażać. Na to liczę. Bo ja mam już dość tego stereotypu kobiety jako kury domowej, która myjąc wannę środkiem czystości dostaje przy tym prawie orgazmu (tak, tak, takie są właśnie reklamy telewizyjne). Bo kobiety są różne. I nieważne czy w Polsce, Anglii, Niemczech, Chinach, Honolulu czy na Tajwanie, każda z nas wymaga szacunku i równego traktowania. I nawet jeśli najważniejszym celem życia pani Marysi jest nakarmiona rodzina i czysty dom, to nie znaczy, że jest ona gorsza i należy do pana Staśka, swojego męża. Oprócz bycia matką i żoną, jest też sobą i ma swoje cele, pragnienia i marzenia. Może odnosić wielkie sukcesy. I o tym też będzie pewnie ten festiwal, o kobietach sukcesu. A jest ich naprawdę wiele i w każdej dziedzinie. Cieszę się, że Homo Faber (lubelska organizacja pozarządowa walcząca z dyskryminacją i nierównym traktowaniem na wielu płaszczyznach. „Wizją Homo Faber jest Lublin, w którym każdy człowiek czuje się wolny i bezpieczny, w pełni korzysta ze swoich praw bez względu na płeć, stopień sprawności, pochodzenie narodowe i etniczne, „rasę”, kolor skóry, orientację psychoseksualną, przekonania religijne, światopogląd, opinie polityczne, majątek, wiek lub jakąkolwiek inną cechę”. – źródło: www.hf.org.pl) udało się ostatecznie doprowadzić do organizacji tego Festiwalu, choć wiem, że nie było łatwo. Ja mam już wejściówki na każdy film, planuję wykorzystać ten Festiwal w pełni, dowiedzieć się wielu ciekawych informacji, posłuchać mądrych ludzi i wyjść z przeświadczeniem, że będzie dobrze. Nie jestem organizatorem, nie mam żadnych profitów, nie mam też zgody na zapraszanie w ich imieniu, ale mimo to zapraszam i mam nadzieję, że jak najwięcej Was przyjdzie.

Dodam jeszcze, że to nie tylko filmy, to także koncerty i panele dyskusyjne, wykłady i debaty. Tutaj cały program:

PIĄTEK 21 października

17:30 film otwarcia - WE ARE THE BEST
          reż. Lukas Moodysson, Dania/Szwecja 2013, 106 min. / sala kinowa
19:45 film DZIEWCZYNY INNE NIŻ WSZYSTKIE
          reż. Essa Illi, Finlandia 2015, 90 min. / sala kinowa
21:30 debata „KOBIETY W MUZYCE” / piwnice CK
23:00 koncert LIFE SCARS / piwnice CK

SOBOTA 22 października


16:00 film SIOSTRY Z DŻUNGLI
          reż. Chloe Ruthven, Indie/Wielka Brytania 2015, 76 min. / sala kinowa
17:30 film MARZENIA 
          reż. Renārs Vimba, Łotwa 2016, 106 min. / sala kinowa
19:30 debata „CZARNY PR FEMINIZMU” /piwnice CK
21:00 film MANDARYNKA
          reż. Sean Baker, USA 2015, 88 min. / sala kinowa
22:00 koncert SIKSA / piwnice CK
22:30 after party „DIRTY PRETTY SONGS” / piwnice CK
          indie/pop/electro/new rave/cold wave/rest

NIEDZIELA 23 października

13:30 film MAMA ILLEGAL          reż. Ed Moschitz, Austria/Mołdawia 2011, 94 min. / sala kinowa
15:30 debata „KOBIETY KRĘCĄ” / piwnice CK
17.00 film/spotkanie autorskie SOLIDARNOŚĆ WEDŁUG KOBIET
          reż. Marta Dzido, Piotr Śliwowski, Polska 2014, 113 min. / sala kinowa
20:00 film MOJA MATKA
          reż. Nanni Moretti, Francja/Niemcy/Włochy 2015,107 min. / sala kinowa
22:00 film zamknięcia OPTYMISTKI
          reż. Gunhild Magnor, Norwegia 2013, 80 min. / sala kinowa



A kobieta to też człowiek. Pamiętajcie!

poniedziałek, 26 września 2016

Spragnieni Lata w Lublinie




Połowa września, to pożegnanie wakacji. A w Lublinie żegna się wakacje razem z Cydrem Lubelskim. Już trzeci raz odbył się tu finał letniej trasy koncertowej „Spragnieni Lata”. Był to szalony wieczór i szalona noc, ale o zmutowanych rybach i piwnej katastrofce wspominać nie będę, napiszę za to o samych koncertach podsumowujących trasę. W tym roku orkiestra Tymona Tymańskiego i jego Tranzystorów wybrała sobie za motyw przewodni piosenki Beatlesów. Towarzyszyła im sekcja wokalna, w skład której wchodzili: Natalia Grosiak, Natalia Przybysz, Krzysztof Zalewski i sam Tymon. W Lublinie gościnnie w jednej piosence zaśpiewała Brodka. Muzycy swoimi aranżacjami nie pastwili się za bardzo nad legendą muzyki rozrywkowej, uszanowali oryginał, choć dodali piosenkom trochę od siebie, trochę świeżości, czasem zaskoczenia. Dla mnie niekwestionowaną gwiazdą tej orkiestry był oczywiście Krzysiek Zalewski i Grosiak. Powiem Wam, że nieźle zdarłam gardło na krzykach i piskach uwielbienia dla nich. Na tytuł najpiękniejszej piosenki wieczoru zasługuje „Julia” w wykonaniu Zalefa i Tymona. Choć Cydr Lubelski jeździł po całej Polsce i wszędzie zarażał świeżością, to finał w Lublinie musiał być oczywiście wyjątkowy i niepowtarzalny. Z wiarygodnego źródła wiem, że muzycy od początku planowali ten koncert dłuższy i oprócz występu gościnnego Brodki mieli zagrać coś więcej. Padło na chóralnie zaśpiewne, oczywiście w szalony sposób, wraz z publicznością - „Ob-la-di ob-la-da”. Ja to w ogóle mam wrażenie, że jak na scenie pojawia się Krzysiek (od tego koncertu nazywany Cygańskim Królem), to zawsze będzie działo się coś szalonego. Kto miał z nim do czynienia, ten wie. I jak tu go nie kochać? ;) Na marginesie dodam jeszcze, że koncert zapowiedział i poprowadził Piotr Metz, dziennikach ceniony i znany szczególnie słuchaczom radiowej Trójki. 


No ale zanim zaczął się finałowy występ trasy, miały miejsce trzy inne koncerty, o bardzo zróżnicowanym poziomie. Zaczęło się od mocnego uderzenia Mai Koman. Ale wiecie, nie takiego uderzenia, że łał, że wbija cię w ziemię i nie możesz pozbierać szczęki. Owszem, mogło tak się zdarzyć, że trzeba by było zbierać szczękę. Taka mogła być sytuacja, że nieopatrznie ktoś, zamiast od początku siedzieć i absorbować dźwięki plecami, stał przy barierce. A pierwsze dźwięki tak mocno wbijały w ziemię, że przy upadku można było uderzyć się w ową barierkę i stracić zęby. Oczywiście zbieranie zębów nastąpiłoby dopiero po koncercie, gdy można było się już bezpiecznie wygrzebać spod ziemi, gdzie było najbezpieczniej, bo jak wiadomo - tam dźwięki nie dochodzą. To mówię tak hipotetycznie, tak mogło być. Na szczęście ja nie byłam na tyle szalona, by poddawać się eksperymentowi Mai. Siedziałam grzecznie i próbowałam zniknąć czekając na lepsze czasy. Lepsze czasy nadeszły godzinę później wraz z Krzyśkiem Zalewskim . 


W każdej pokoncertowej notce przeczytacie, że to człowiek-orkiestra. No i ja niestety nie będę oryginalna, bo to określenie najbardziej do niego pasuje. Jego Solo Akt wygląda tak, że on sam jeden na scenie gra na wszystkim czym się da i do tego śpiewa. Nagrywa sobie po kolei instrumenty i finalnie wychodzi z tego bardzo interesująca kompozycja. Jest to swego rodzaju przedstawienie, zaprezentowanie ludzkich i technicznych możliwości. Bardzo ciekawe, choć przyznam szczerze, że bywa męczące. Zanim usłyszy się w końcu piosenkę, trzeba długo poczekać, a na sam koncert wchodzi bardzo mało utworów. Trochę krytykuję, to prawda, ale to nie zmienia faktu, że to był najlepszy koncert tego wieczoru. A nowy singiel, drugi z kolei zapowiadający kolejną płytę, jest naprawdę wspaniały! „Duran” - cud miód orzeszki! Zagrany w specjalnej aranżacji, jak sam artysta powiedział, nieco lennonowskiej, by wpasować się w motyw przewodni trasy. Ja Krzyśka bardzo lubię, jednak z zespołem nieco bardziej. Po Zalewskim na scenie pojawił się… znów Krzyś. Ha ha ha. No dobra - Brodka. 


Krzyś tylko w chórkach i na instrumentach, ale jak dla mnie on i tak był najlepszym elementem tego koncertu. Ja za Brodką, zwłaszcza za jej nową stylizacją i płytą, po prostu nie przepadam. Dla mnie ona najzwyczajniej w świecie smęci. Po jednej piosence ja już byłam przeraźliwie znudzona. Choć muszę przyznać, że nowa aranżacja Grandy brzmi całkiem nieźle. Koncert był po prostu poprawny. Wizualnie zrobiony świetnie – piękne rozwinięte tło, ciekawe spójne kostiumy zespołu i przyciągający uwagę makijaż Moniki. Całość robiła wrażanie, ale jak dla mnie, to trochę przerost formy nad treścią. 
Ja nie podążałam za Cydrem w trasę, widziałam tylko finał, więc nie wiem jak było w innych miastach, w Lublinie zaś było bardzo fajnie. Orzeźwiająco, świeżo, jak zielone jabłuszko, jak jabłka z Lubelszczyzny i jak Lubelski Cydr. Czyli smacznie. Do usłyszenia i smakowania, mam nadzieję, za rok!


Wszystkie fotografie z koncertu są autorstwa M.Adamski photo, a za zgodę na ich wykorzystanie bardzo dziękuję. 

sobota, 24 września 2016

"Dziś powietrze pachnie jak ostatnie dni wakacji"


Tak, tak, moi drodzy, wakacje się kończą, pora wracać na nasze kochane uczelnie, do naszych kochanych profesorów i doktorów, do naszych kochanych prac magisterskich. Tymczasem powspominajmy jeszcze wakacje. Ja całe z własnej woli i bardzo ważnego powodu spędziłam w domu rodzinnym, ograniczając wyjazdy do minimum. Ale to nie znaczy, że całkiem zdziczałam zamknięta w jaskini. Czasem wychodziłam. I teraz Wam opowiem, co kulturalnego Ćma robiła przez te prawie trzy miesiące. 

Tytuł wpisu zaczerpnęłam z piosenki Taco Hemingwaya „Deszcz na betonie”, moim skromnym zdaniem epka, która ukazała się w lipcu, jest póki co najlepszą płytą tego roku. Piszę „póki co”, bo najlepsza płyta jeszcze się nie ukazała, ale się ukaże i wtedy zajmie sobie bez trudu pierwsze miejsce. Nie napiszę co to za płyta, niech to zostanie tajemnicą, sami zobaczycie w swoim czasie, ja już na samą myśl przebieram odnóżami ze szczęścia. Na jesieni ma się z kolei ukazać nowa płyta Taco „Marmur”, a w listopadzie szykuje się koncert tego artysty w Lublinie i nie chwaląc się, a właściwie to trochę chwaląc, ja już swój bilet mam, bo nauczona doświadczeniem, wiem, że bilety na jego koncerty sprzedają się szybciej niż karpie w Lidlu. Szykujcie się więc na wpis o największym hipsterze wśród raperów. 

Moje wakacje rozpoczęły się koncertem Piotra Zioły w Radiu Lublin, o którym już wspominałam, więc nie będę więcej się rozpisywać. W każdym razie, zaczęło się fajnie, trochę rockowo, trochę garażowo. Później udałam się z krótką wizytą do Sandomierza, w celach co prawda nie kulturalnych, ale skończyło się sztuką wyższą. Była to wystawa dzieł Rafała Olbińskiego w sandomierskim Zamku. Muzeum Okręgowe zgromadziło pokaźną kolekcję (20 sztuk) inkografii oraz osiem obrazów olejnych. Jest to jeden z moich ulubionych artystów, dzieła jego mają w sobie pewną moc przyciągania i nie sposób się nad nimi nie zachwycać. Dlatego ucieszyłam się bardzo, gdy całkiem przypadkowo zobaczyłam plakat promujący tę wystawę. Było naprawdę warto, naprawdę. Dzieła te na żywo są jeszcze bardziej bajkowe, jeszcze bardziej tajemnicze, jeszcze bardziej zmuszają do rozwijania wyobraźni. Świat kreowany przez artystę ma w sobie coś takiego, że chce się do niego wejść, wydaje się, że otwarte niebo wprost zachęca nas, by wejść w nie i zobaczyć co jest głębiej. Jeśli jeszcze jakimś cudem nie trafiliście nigdy na Rafała Olbińskiego, to zapamiętajcie teraz to nazwisko, nie czytajcie dalej, wpiszcie w przeglądarkę i rozkoszujcie się piękną sztuką. 



Taką miałam niespodziankę rano, wieczorem zaś trafiłam na koncert Roberta Kasprzyckiego do Kielc. O tym koncercie też już pisałam, więc przypomnę tylko, że było rewelacyjnie, śmiesznie-mądro, lirycznie-satyrycznie. Koniec lipca spędziłam na południu Polski. Kulturalnie nic tam się wtedy nie działo, choć pewnie dziać się działo, tylko ja na nic nie trafiłam. Jednak krótka refleksja na temat tej wycieczki znajdzie się w drugiej części wpisu z wakacji. Tak, tak, dobrze rozumiecie – notka o wakacjach będzie w odcinkach! No ale póki co - tak mi lipiec minął. 

Sierpień nie należał do najbardziej szalonych miesięcy. Wyjechałam z domu tylko raz, na wyjątkowe urodziny, wyjątkowego poety. O przyjęciu urodzinowym Stachury pisałam ostatnio, więc w tym wpisie wracać do tego nie będę. Sierpień nie był szalony, nie był też jednocześnie dobry. Na pamiątkę sierpnia zostawię fragment „Nieznośniej lekkości bytu” Milana Kundery: 
„Dwoje ludzi jest stworzonych w ten sposób, że ich miłość już a priori jest gorszego gatunku, niż może być (przynajmniej w tych najlepszych przypadkach) miłość pomiędzy człowiekiem a psem, to dziwactwo w historii człowieka, prawdopodobnie w ogóle nie zaplanowane przez Stwórcę.
Ta miłość jest bezinteresowna: Teresa niczego nie chce od Karenina. Nie domaga się od niego nawet miłości. Nigdy nie zadawała sobie pytań, które dręczą ludzkie pary: czy mnie kocha? Czy kochał kogoś bardziej niż mnie? Czy kocha mnie bardziej niż ja kocham jego? Możliwe, że te wszystkie pytania, które domagają się potwierdzenia miłości, które ją mierzą, badają, przesłuchują, również niszczą ją w zarodku. Możliwe, że nie jesteśmy w stanie kochać właśnie dlatego, że pragniemy być kochani, to jest dlatego, że domagamy się czegoś od tego drugiego (miłości), zamiast podchodzić do niego bez żadnych wymagań i pragnąć wyłącznie jego obecności”.

W wolnej chwili sprawdźcie w jakim momencie Teresa rozmyślała tak o psiej miłości, a tymczasem chodźmy już z tego sierpnia, bo wrzesień na nas czeka. 

Choć wrzesień rozpoczął się w czarnych kolorach, to mimo wszystko pod koniec najgorszego tygodnia mojego życia postanowiłam wziąć się w garść i pojechać znów na południe, do Katowic. W Kontenerach Kultury w Parku Śląskim miał się odbyć ostatni letni koncert. Co tydzień występowali tam rodzimi twórcy z pierwszych miejsc list przebojów, m.in. Organek, Tomek Makowiecki, Pustki, Lilly Hates Roses czy Krzysztof Zalewski. Koncert, swego rodzaju finałowy, miał być wyjątkowy. To znaczy, nie wiem jakie były założenia organizatorów, nie wiem jakie były poprzednie koncerty (na pewno super!), ale moim zdaniem ten był wyjątkowy. Zagrał Miuosh wraz z FDG. Orkiestrą. To polski raper, moim zdaniem jeden z najlepszych, który jest bardzo silnie związany ze swoim miejscem, ze Śląskiem. Choć słowo „patriotyzm/patriota” ostatnimi czasy kojarzy się niestety pejoratywnie, to ja nie zawahałabym się użyć go w odniesieniu do Miuosha. Ludzie z tamtych stron chyba w ogóle są bardzo związani ze swoim miejscem, bardzo je kochają, choć daje im ono często w kość. Nie wiem, tak mi się wydaje, takie mam wrażenie. I to jest piękne. Miuosh jedną ze swoich płyt „Piąta strona świata” nagrał przy współpracy ze znakomitym polskim bluesmanem Jankiem Kyksem Skrzekiem, nikt tak jak on nie wielbił Śląska, była to wielka gwiazda na brudnym śląskim niebie. Skrzek zmarł rok temu. Jednak Śląsk o nim nie zapomni, Miuosh się o to postara. Jedną ze swoich piosenek – „Cisza” poświęcił właśnie jemu, a ja słuchając jej stałam ze łzami w oczach. Przy piosence „Piąta strona świata” raper poprosił, by podnieść ręce w górę i razem z nim zaśpiewać dla Janka refren, ten fragment, który oryginalnie powinien on śpiewać, zaśpiewać tak głośno, by on tam w niebie usłyszał – „o mój Śląsku umierasz mi w biały dzień, o mój Śląsku niszczą cię twe fabryki”. To było piękne. Piękne jest to, że ludzie w taki sposób identyfikują się ze swoją małą ojczyzną. Muzyk zapowiedział, że wszystkie piosenki będą smutne i mi to bardzo pasowało, właśnie tego zewnętrznego smutku potrzebowałam, nie chciałam się radować i cieszyć z bycia z ludźmi, chciałam być sama. I wiecie co? Na tym koncercie, gdzie było ponad 1000 osób ja dostałam to, czego chciałam. W ciągu ostatniego roku byłam na wielu hip-hopowych koncertach, słuchałam najbardziej cenionych i znanych raperów (m.in. OSTR, Kaliber 44, Ten Typ Mes, Tede), ale nikt nie był tak dobry jak Miuosh, on podniósł poprzeczkę bardzo wysoko, ciężko będzie go pobić, ja nie wiem czy ktoś w ogóle powinien się z nim zmierzyć. On stworzył nową jakość w hip-hopie, on idzie nową drogą, nie tak oczywistą i nie jest to utarta ścieżka do kariery. Kto był na choć jednym hiphopowym koncercie, ten wie jak one zazwyczaj wyglądają – muzycy aż szaleją na scenie, chodzą, skaczą, zabawiają publiczność, porywają ludzi ze sobą, a Miuosh po prostu stał, a wszystkie oczy były w niego wpatrzone, wszystkie ręce były w górze. To jest bardzo dojrzały muzyk, mimo młodego wieku. Nie wiem czy go znacie, nie wiem czy go lubicie, nie wiem czy po mojej notce wpiszecie chociaż jego nazwisko w youtube, ale tak naprawdę to nie jest ważne, ja Was wyjątkowo nie zachęcam do tego. Niech każdy trafi na niego w odpowiednim momencie. 




Przyjechałam do Katowic na jeden dzień i zanim trafiłam do Kontenerów Kultury, pojechałam do Tychów. Tam odbywała się coroczna impreza muzyczna „Rock na plaży”, zagrać miał zespół Cree, Dżem, Kasa Chorych i nie wiem kto jeszcze, bo ja pojechałam tam tylko spotkać się choć na chwilę z przyjaciółmi. Byłam na chwilę, słyszałam może jedną, może dwie piosenki. Sebastian Riedel śpiewał „gdzieś na dnie twojego serca pozostał tylko żal (…) Gdzieś na dnie twojego serca w ciemności deszczu łez ukrywasz wiarę swą”. A wiecie, takie bluesowe granie to naprawdę potrafi ukoić. Tak trochę. Wracając przez las na przystanek słyszałam jeszcze „Naiwne pytania”, które przypomniały mi najważniejszą z prawd, że w życiu piękne są tylko chwile. Koncert Dżemu zaliczyłam już w swoim życiu dwa razy, więc szczerze mówiąc nie miałam żalu, że nie mogłam zostać, ale na Cree muszę się kiedyś koniecznie wybrać. Może za rok, na kolejną edycję koncertu na plaży w Paprocanach. 





Tyle na dziś. Wypatrujcie zielonych jabłek i cydru, bo o tym w następnym wpisie! ;)

piątek, 19 sierpnia 2016

Historia jednego poety. Lubelskie urodziny Steda


„Dzisiaj są moje urodziny…” Tak rozpoczyna się jeden z wierszy Edwarda Stachury. Sam rzeczywiście obchodzi je już daleko, wysoko wśród manowców, ale duch jego unosił się nad dziedzińcem Zamku Lubelskiego w dniu urodzin, na przyjęciu zorganizowanym z tej okazji. Właśnie przyjęcie, nie koncert, bo tak właśnie to wydarzenie nazwał organizator i pomysłodawca – Jan Kondrak. Mimo iż życie jego przedwcześnie się skończyło, to pamięć o nim trwa i trwać będzie. 18 sierpnia obchodziłby 79 urodziny. Tego dnia na dziedzińcu Zamku zebrała się sporo gości, by posłuchać artystów z Lubelskiej Federacji Bardów – Marka Andrzejewskiego i Jana Kondraka, a także Marka Gałązki oraz gości specjalnych – rodziny solenizanta – Jerzego „Juniora” Stachury i braci Krzysztofa i Patryka Stachurów. Cała rodzina uzdolniona, cała rodzina artystycznych dusz. To były naprawdę piękne urodziny, wyjątkowe. 

Cykl „Galeria Postaci” wymyślony i prowadzony przez Jana Kondraka ma na celu promocję artystów związanych z Lublinem – tych młodych i mało jeszcze znanych. Dla Stachury zrobiono jednak wyjątek, bo wyjątkowy to poeta i życie jego było wyjątkowe. Co roku Lublin pod przewodnictwem Lubelskiej Federacji Bardów świętuje jego urodziny, a tym razem przyjęcie stało się częścią wspomnianego cyklu. Wyjątkowe było także to, że mogliśmy usłyszeć dwie premiery – pierwszą był występ Marka Andrzejewskiego, który wprawdzie od lat śpiewa Stachurę, lecz pierwszy raz zagrał solowy koncert w całości złożony wyłącznie z piosenek Steda – całość nazwana „Dużo ognia”. W ogromnej części były to właśnie fragmenty z tytułowego poematu, ale także inne utwory, w przeróżnych aranżacjach – od lirycznych (np. „Przystępuję do ciebie”), przez bardzo energetyczne („Na południe wędrujemy milordzie”) aż do mocno rockowo brzmiącej gitary elektrycznej w muzycznej aranżacji fragmentów prozy – opowiadania „Się”. Dla mnie najmilszym zaskoczeniem tego koncertu było wykonanie części poematu „Kropka nad ypsylonem”, było ono nieco zwariowane, radosne, nieco groteskowe, czyli takie jak sam poemat. Całe moje zainteresowanie Stedem zaczęło się właśnie od tego utworu. I choć trwa od wielu już lat, to do dziś pamiętam dzień całkiem przypadkowego odkrycia. Fascynacja trwa, znam go na pamięć i choć później przeczytałam setki innych wierszy, innych książek, to nic lepszego od tego groteskowego poematu nie znalazłam. W koncercie Andrzejewskiego, oprócz samych wykonań piosenek, ciekawe były również opowieści między kolejnymi wierszami. Były to opowieści o wierszach, o świecie przedstawionym lub ciekawe historie powstania. Muzyk wie co śpiewa, nie jest to przypadkowo dobrany utwór. 

Drugą zapowiadaną premierą był występ młodych braci Stachurów. Niektórym fanom polskiej muzyki mogą oni być już znani – Patryk Stachura swoją gitarą basową wspiera różne zespoły, gra także w Orkiestrze Adama Sztaby, Krzysztof Stachura (głos, gitara) grał w wielu alternatywnych zespołach (jak chociażby gdańska Bielizna), a w 2014 roku stworzył jednoosobowy projekt Cast Effect. W Lublinie zaprezentowali wspólnie premierowo i eksperymentalnie program „Banita”. Jak zauważył Kondrak, jest to współczesne podejście młodych ludzi do twórczości Steda, wyjście z klimatów biwakowych i stworzenie elektronicznego eksperymentu ze słowem. Nazwał to muzyką klubową, jeśli o mnie chodzi, to nie mam nic przeciwko, by właśnie tak grano w klubach. Aranżacje rzeczywiście były trochę klubowe, mocno elektroniczne, wręcz transowe. Nie było w tym jednak żadnej przesady, żadnej profanacji. Było to coś nowoczesnego, świeżego, moim zdaniem właśnie czegoś takiego potrzeba teraz Stedowi. Kiedyś na stachuriady przyjeżdżały tłumy ludzi, młodych ludzi, miłośników poezji śpiewanej, którzy odnajdywali siebie w tej twórczości. A dziś? Co dziś się stało z tym nurtem? Na koncercie było sporo ludzi, ale… To byli młodzi ludzie, to fakt. To byli ci sami młodzi ludzie, którzy lata temu przyjeżdżali na liczne stachuriady. No a czas płynie. Podejrzewam, że Lubelska Federacja Bardów ma swoich stałych fanów i słuchaczy i to są ludzie już dojrzali. Być może ludzie w moim wieku boją się słowa „bard”, dziś „bard” kojarzy się staromodnie. Dziś inna poezja i inni bardowie pociągają tłumy. Nie wiem, tak mi się wydaje, to moje przypuszczenia tylko. W tym samym, klasycznym, bardowskim stylu gra Marek Gałązka i Jerzy Stachura. Ich koncerty były piękne, przepełnione były klimatem włóczęgi, odnaleźć w nich można Stachurę. Jeden do jednego. Ale moim zdaniem na manowce, cudne manowce, sprowadzić nas mogą młodzi Stachurowie. To w nich pokładam nadzieję na odnalezienie wśród młodych ludzi nowych fascynatów twórczości Steda. Mnie to przekonało, ja jestem za tym, by odkrywać go na nowo. 

Miasto przeklęte, miasto utęsknione 

Poeta spędził ponad dwa lata w Lublinie. Dlaczego studiował na KULu? Trudno powiedzieć. Badacze snują domysły, że być może zdecydował się na tę uczelnię przez dodatkowy późniejszy termin rekrutacji, być może przez bliskość siostry w podlubelskich Tomaszowicach. Ciężko stwierdzić jakie mogły być pobudki do takiej decyzji. Prawdą jest, że kiedyś KUL był naprawdę dobrym ośrodkiem badawczym. Uczelnia cieszyła się ogromnym szacunkiem w kraju. W pewnych czasach, to właśnie tutaj ludzie walczyli o wolność i tutaj mogli czuć się naprawdę wolni. Na romanistykę Steda przyjęto bez większych problemów. Wszak urodził się we Francji, więc język ten od zawsze znał bardzo dobrze. Jednak lubelskich lat studenckich sam poeta nie wspomina dobrze.

„Czasem tęsknię do Lublina, choć było to dla mnie miasto przeklęte i w którym opadały mnie co jakiś czas, bardzo często nieszczęścia jedno po drugim, jak z puszki Pandory”
                                                                    Z listu do Kazimierza Zająca

Lublin dał mu w kość. Choć wśród innych studentów cieszył się ogromnym szacunkiem – był samotnikiem, człowiekiem w pełni wolnym, który się ze swoją wolnością wręcz obnosił, czego inni mu zazdrościli, ludzie tacy jak on zawsze uzyskują uznanie w oczach rówieśników. Od samego początku był pewny siebie i swojej wielkości – chciał być poetą, wielkim poetą i ta aura poetyckości otaczała go. Jednak poezja poezją, a życie życiem. KUL w tamtych czasach nie wspierał socjalnie swoich studentów. Sted często chodził głodny i gdyby nie koledzy, to często nie miałby gdzie spać. Lublin stał się miastem przeklętym. 

Jednak jak to w życiu bywa – z nienawiścią często w parze idzie miłość. Po przeniesieniu się w 1960 roku na Uniwersytet Warszawski, więzów z Lublinem nie zerwał. Często pisywał do swoich lubelskich przyjaciół, przyjeżdżał im z wizytą oraz na spotkania autorskie. Przysyłał także ciągle swoje utwory do „Kameny”. Nie zapomniał nigdy o mieście, w którym jego poezja zaczynała kwitnąć, w którym odbyło się przecież jego pierwsze spotkanie autorskie! 

Lublin także nie zapomniał o „swoim” poecie. Choć był tu krótko, to i tak zostawił trwałe ślady. Może nie są one szczególnie widoczne, ale badacze jego twórczości, fani, a także następcy nie przechodzą obojętnie nad jego lubelskim okresem. I wiecie co? Na KULu też ciągle czuć jego ducha ;). 




W napisaniu drugiej części tekstu oprócz fascynacji samym poetą i fragmentarycznej wiedzy zdobywanej tu i ówdzie, pomogła mi bardzo publikacja lubelskiego Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN" Lubelskie lata Edwarda Stachury autorstwa Mirosława Dereckiego. Zainteresowanych zachęcam do lektury.
Fotografia pochodzi z prywatnego archiwum rodziny. 


poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Na żywo z obrazami Beksińskiego

Z Beksińskim pierwszy raz zetknęłam się na zajęciach z historii sztuki, jedna z moich koleżanek robiła o nim prezentację. Byłam zachwycona! Taki mrok, pesymizm, taka dziwaczność bijąca z tych obrazów. I do tego kolory – wspaniałe, głębokie kolory. Nigdy jeszcze nie zachwyciłam się tak malarstwem, bo muszę przyznać, że to sztuka na której się kompletnie nie znam i obok której zawsze przechodziłam obojętnie (no może z wyjątkiem Chagalla). W każdym razie – Beksiński od tych zajęć siedział mi cały czas w głowie. Później kupiłam książkę Grzebałkowskiej o Beksińskich. Zrozumiałam wtedy poniekąd malarza, skąd te jego wizje. Do tego w środku znajduje się kilka reprodukcji na kredowym papierze, więc tak jakbym miała, choć w miniaturze, to jednak na własność te arcydzieła. No i w końcu wystawa obrazów przyjechała na Zamek Lubelski – zdawać by się mogło, że idealne miejsce dla dzieł Mistrza. Najpierw zamek, później więzienie, teraz atrakcja turystyczna. Zupełnie jak życie Mistrza, choć to może nazbyt śmiałe porównanie. Do Lublina przyjechało sporo obrazów. Pogrupowane były chronologicznie, dzięki czemu można było zobaczyć ewolucję stylu i przede wszystkim, co dla mnie najważniejsze, kolorystyki dzieł. Nie były one oddzielone żadną barierą, więc wzrokiem dotykało się dosłownie każdego szczegółu. Na mnie największe wrażenie robią obrazy ze wcześniejszego okresu twórczego. Wyraziste, mocne kolory – pomarańcze i granaty, to według mnie, oprócz tematyki, element, który sprawia, że te obrazy są takie wyjątkowe. We wnęce, bodajże w latach 70., niespodziewanie natknęłam się na obraz, który mogłabym oglądać w nieskończoność. Nad brzegiem, w samym rogu klęczy postać, obejmuje zwierze, tak samo jak ona zniekształcone – jest to pies, z tyłu otwiera się niebo. Kolory ciemne, stonowanie, wyrwa w niebie ogniście pomarańczowa. Odeszłam od niego, choć mogłabym patrzeć godzinami, ale kolejne obrazy już mnie wołały.
I choć Muzeum w Sanoku prowadzi rzetelnie swoją stronę internetową i obrazy (a także rysunki, fotografie i rzeźby) zgromadzone w muzeum, można sobie swobodnie oglądać, to jednak obcowanie na żywo z tą sztuką jest o wiele głębszym doświadczeniem. Naprawdę polecam.

http://www.muzeum.sanok.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=42&Itemid=140&lang=pl
© Muzeum Historyczne w Sanoku

Ten obraz też na długo przykuł moją uwagę. Obecność krzyża, zdeformowane ciała, kolory i niesamowicie precyzyjnie dopracowane detale – charakterystyczne cechy obrazów Mistrza.

czwartek, 14 lipca 2016

To był dobry dzień w niebie do wynajęcia

Lato dla studenta to czas powrotu w rodzinne strony. A wyjazd z Lublina wiąże się z ograniczeniem kulturalnych wyjść. Mieszkam w małej, smutnej miejscowości – tutaj nie dzieje się nic, jednak na całe szczęście niedaleko mam Kielce, a tam od czasu do czasu można zobaczyć coś ciekawego. W ostatni weekend postanowiłam właśnie wybrać się do stolicy na koncert.

Podczas gdy na Kadzielni odbywał się cyrk disco polo (choć niewątpliwie bardziej polo), to w Pałacyku Zielińskiego miał miejsce kolejny plenerowo-ogródkowy letni koncert. Tym razem był to Robert Kasprzycki z zespołem. I choć pogoda tego dnia miała swoje humory i wieczorna aura nie zapowiadała się dobrze, to jednak nie odstraszyło spragnionych dobrej muzyki kielczan i frekwencja dopisała.

Robert Kasprzycki jest przedstawicielem mojego ulubionego gatunku muzycznego – czyli piosenki z tekstem. Już od dłuższego czasu śledzę jego karierę i aż wstyd się przyznać, że dopiero pierwszy raz byłam na jego koncercie. Ale sami rozumiecie, ciężko być wszędzie i widzieć wszystko. Spodziewałam się długiego przyjemnego wieczoru – świetnie zaśpiewanych piosenek przeplatanych dowcipnymi komentarzami. Od znajomych fanów artysty słyszałam, że jest on niezłym gawędziarzem. To prawda, przekonałam się o tym osobiście. Niesamowicie cenię sobie poczucie humoru u ludzi, lubię gdy ktoś potrafi mnie rozśmieszyć, dlatego sama nie wiem czy niedzielny koncert podobał mi się bardziej za zabawne komentarze, czy za ulubione piosenki. I to i to na doskonałym dla mnie poziomie. Artysta ma bardzo dobry kontakt z publicznością, a ta kielecka, trzeba przyznać, była wymagająca. Udało mu się, wszyscy się śmiali, większość się gibała, a 6 osób nawet śpiewało (żart, wszyscy śpiewali ;)). Uznajmy więc że koncert był doskonały w całości. No może jedyną wadą, bardziej techniczną i niezależną od artystów i od organizatorów chyba też, było to, że w ogródku Pałacyku tuż przez koncertem odbywało się jakieś przyjęcie, jakiś kinderbal prawdopodobnie, bo dzieci było bez liku. I część z nich została na czas koncertu. A to wiązało się z dziecięcymi wrzaskami, które zakłócały mi odbiór muzyki. No cóż, nigdy nie może być doskonale.


Sam występ był bardzo dobry. Usłyszeliśmy piosenki z ostatniej płyty „Cztery”, a także najbardziej znane starsze hity, jak chociażby „Niebo do wynajęcia”. Poznaliśmy historię każdego utworu. Muzyk sam tworzy muzykę i pisze teksty, związany jest z Krakowem i tego krakowskiego ducha da się wyczuć we wszystkich piosenkach. Kraków sprzyja artystom, jego duch wisi nad najpiękniejszymi piosenkami. W najnowszym teledysku do „Rozmarynowej” Kraków możemy także zobaczyć. Piękny teledysk, na który warto było tyle czekać. Swoją drogą, „Rozmarynowa” to moja ulubiona piosenka Kasprzyckiego. Najpiękniejsza piosenka o bardzo trudnej miłości. O miłości rozmarynowej. Kolejną moją ulubioną piosenką jest „Zapiszę śniegiem w kominie”, a artysta reklamował ją jako środek na podniesienie cukru we krwi, że jest tak słodka i ckliwa, że gdyby nie to, że ją tak bardzo lubi, to by się jej wstydził. E tam, bez przesady ;).

Opłacało się tak długo czekać na koncert Kasprzyckiego, opłacało się jechać do Kielc, opłacało się posiedzieć chwilę w deszczu (choć ja naprawdę kocham deszcz ;)). Występ był rewelacyjny, Kasprzycki ma ogromny talent muzyczny, gawędziarski i pisarski. Artysta wspominał wielokrotnie, że skończył filologię polską, co na pewno wpłynęło na jego twórczość, bo kierunek ten w specyficzny sposób uwrażliwia na słowo, na jego odbiór i u niektórych na ciekawe łączenie słów. Przytoczę jeszcze jedną opowiedzianą anegdotę – na pytanie skąd biorą się jego piosenki, artysta odpowiedział, że z książek. Z tych, których nie przeczytał i dlatego musi je teraz wymyślać. To bardzo ładne. Wszak wszystko jest poezją.

Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze kiedyś trafić na jego występ, może znów będą to Kielce, może wcześniej Lublin. A jeśli Wy kiedyś zobaczycie w swoim mieście plakaty reklamujące jego koncert, to nie zastanawiajcie się, idźcie! I wiecie co? „To był dobry dzień, taki co zdarza się czasem”.

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Przez Podwórko do Radia, czyli Zioła w Lublinie


Radio Lublin robi naprawdę dobrą robotę jeśli chodzi o dostęp do muzyki w mieście. Czasem nas nawet rozpieszczają. Na przykład zapraszają na koncert do siebie młodego debiutanta – Piotra Ziołę. Bardzo lubię te radiowe koncerty, mają jakiś swój klimat i urok. Paradoksem jest to, że wydaje się, że jest tak bardzo intymnie, a przecież to radio! A radio to miliony (no, może przesadzam z tymi milionami ;)) słuchaczy gdzieś tam po drugiej stronie. Tak miałam podczas koncertu Skubasa w Studiu im. Agnieszki Osieckiej w Trójce, wiedziałam niby, że jestem tylko ja, muzycy na scenie i grupka znajomych obok, ale gdzieś w głowie miałam taką myśl, że tak naprawdę podsłuchuje nas bardzo bardzo wiele osób rozsianych po całej Polsce. W Radiu Lublin było inaczej, intymność była prawdziwa i faktycznie byłam tylko ja i artysta. Uroki mniejszych miast i lokalnych rozgłośni. A sala koncertowa jest naprawdę fajna, byłam pierwszy raz i nie spodziewałam się tak super miejsca z klimatem.

To tyle o urokach radia, teraz o urokach Piotra ;). Bardzo go lubię! Jest to jednocześnie jeden z tych artystów, który mi uświadamia jak bardzo stara jestem. Bo on jest taki młody! I ma taki talent! I jeszcze na dodatek tyle osiągnie w życiu, bo wie co robić i robi to dobrze. To był jego drugi koncert w Lublinie, o czym sam nawet wspominał, jednocześnie mój jego drugi koncert, bo na pierwszym też byłam. Dokładnie 6 maja uświetnił otwarcie nowego klubu (przestrzeni miejskiej?), czyli Podwórka. Bardzo mi się tamten koncert podobał. Pominę już fakt energii płynącej ze sceny, ale otoczenie, przestrzeń robi bardzo dużo. Podwórko to świetne miejsce do takich kameralnych wytępów. No i do tego ja lubię plenerowe koncerty, mam pewność, że starczy dla mnie powietrza, bo w zatłoczonych klubach to wcale nie jest takie pewne. Zdarzają się wtedy też niespodziewane sytuacje, takie jak na Podwórku – nagle zgasł prąd, zrobiło się ciemno, instrumenty nie działały, a Piotr po chwili konsternacji sięgnął po tamburyn i zaczął śpiewać „Unplugged”. Wielki szacun dla niego! Jedyny mankament plenerowych koncertów jest taki, że wszyyyyscy wszęęęędzie palą, a ja czuję się jak makrela wędzona dymem tytoniowym :(.

Debiutancka płyta Zioły „Revolving Door” jest dosyć różnorodna, ale łączy ją jedno – wszystko jest w klimacie niezłego rock’n’rolla. Takie garażowe granie (zauważyłam, że to ulubione słowo krytyków muzycznych przy młodych rockowych zespołach i zastanawia mnie czy oni faktycznie zaczynają w garażach? Bo zawsze mi się wydawało, że w Polsce są to raczej salki domów kultury, no nieważne). Akurat zespół Piotra pasuje do takiego typowego wyobrażenia młodych chłopców grających w garażu. Tylko oni wyszli już z tego garażu i robią niezły zamęt w sercach nastolatek. Tych starszych nastolatek też ;). Piotr ma świetny kontakt z publicznością, do tego wszyscy razem tworzą bardzo fajną paczkę kumpli, po których widać, że dobrze się ze sobą bawią. Z tej wspólnej zabawy wychodzi kawał naprawdę dobrej muzyki, od energicznego „Django” do spokojnego i mojego ulubionego „Safari”. Naprawdę jest czego słuchać i przy czym się bawić. Czekam na kolejną płytę, na więcej materiału, żeby koncerty były dłuższe. Jedynym, moim zdaniem, mankamentem płyty jest to, że tylko trzy utwory są po polsku. Trochę słabo, bo w polskich utworach głos Piotra naprawdę bardzo dobrze się sprawdza, fajnie byłoby posłuchać więcej takich piosenek. No ale za to dzięki tym anglojęzycznym brzmi bardziej światowo ;).





piątek, 3 czerwca 2016

"Słowa są wolne"

Co jest najgorsze w obecnej polskiej poezji? Polscy poeci. Tak, wiem, stawiam dosyć śmiałą tezę. Należę do tego nielicznego grona ludzi, którzy lubią czytać poezję. Ale parafrazując Szymborską, nie tak jak lubi się pomidorówkę i nie czytać, bo kazali. Czytać, bo czerpać z niej, zachwycać się, zapisywać sobie w notesiku, co lepsze wieszać na ścianie. Zapamiętywać i stawiać kolejne tomiki na półce. Mieć ulubionych poetów, mieć ulubione wiersze. Właśnie tak. Dlatego teza postawiona w pierwszym zdaniu jest śmiała i jak na mnie mocno nietypowa. Ale niestety polska poezja upadnie, zostaną z niej zgliszcza i wspomnienia. Różewicz napisał, że po Oświęcimiu nie ma już poezji, ale sam, wbrew temu, tworzył. I tworzył genialnie. Ja twierdzę, że po Różewiczu nie ma już poetów. Są pseudo-poeci, dla których poezja to zabawa. Jest np. taka pani Witkowska, która stwierdziła, że skoro sześciu jej znajomych mówi, że jej wiersze są fajne, to ona wierzy w to, że jest świetna. „Tak, tak, Ilonko, jesteś świetna” – przytaknęli jej Konrad Góra, Dawid Kasiarz, Andrzej Szpindler. To trzech, więc druga połowa jej fanów była nieobecna. Tak. Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Albo nie, ja nie będę żadnej zasłony spuszczała, bo wiecie, ja zawsze, głupia, żyłam w przekonaniu, że jeżeli się tworzy coś, to oczekuje się odbioru, oczekuje się fanów i krytyków, to dla nich się tworzy. Bo jakbym chciała tworzyć dla siebie i swoich znajomych, to ja bym nie szła z tym do wydawcy. Tak zawsze myślałam, wychodzi ze mnie konserwatyzm i beton w myśleniu. Takie nazwiska pojawiły się na czwartkowym „Czytaniu wolności” tegorocznego Miasta Poezji. Miała być jeszcze pani Lech, ale postanowiła, że nie przyjdzie. A co! Wolna jest, więc w ramach wolności osobistej, poczyta sobie kiedy indziej, kiedy będzie chciała. Co ciekawe, zaproszeni poeci byli bardzo zdziwieni „Jak to? Mamy czytać własne wiersze? Myśmy chcieli tylko wypić piwo i zjeść coś”. Więc wierszy ze sobą nie przynieśli! Wyobrażacie sobie? „Poeci” przyszli na spotkanie poetyckie, które w nazwie miało „czytanie” i nie domyślili się, że będą czytać! No ale upór prowadzącego sprawił, że przeczytali. Jedna z komputera, drugi dzięki grzecznościowemu dostępu do poczty, trzeci z pamięci, a czwarty miał jakieś wymiędolone kartki z drukarki. Ja już się nie będę nad nimi pastwiła, co? Dajmy im spokój, niech żyją sobie w swoim świecie, niech nawet będą w nim poetami.

Ale „Czytanie wolności” zostało uratowane na drugi dzień przez ciekawie dobraną czwórkę poetów myślących. Krystyna Dąbrowska, Jacek Dehnel, Edward Pasewicz, Adam Wiedemann. I do ozdoby Joanna Lech. Ludzie oprócz tego, że piszą wiersze, to jeszcze myślą. Mają pojęcie o czym piszą, piszą o sprawach mniej lub bardziej ważnych, lepiej lub gorzej, ale przynajmniej mają własne zdanie, które potrafią w sposób poprawny przekazać. Ja wiem, że określenie „poprawny” jest tu głupie, ale w obliczu czwartkowego spotkania, poprawność jest dosyć istotną kwestią. Czwórka zaproszonych poetów, to mądrzy, świadomi ludzie, a rozmowa z nimi mogłaby toczyć się całą noc i tematy pewnie nie zostałyby wyczerpane. Prowadzący w końcu usłyszał odpowiedzi na swoje pytania: o poezji, o poetach, o wolności, o parytety, itd., itd. Odpowiedzi dosyć odważne, a co najważniejsze – bardzo ciekawe. Bardzo gorącym tematem stały się parytety w poezji. Jest ostatnio problem, że kobiety nie są zapraszane na różne festiwale poetyckie i nie dostają nagród. Młodzi poeci się burzą przeciwko temu, dyskryminacja itd. Dla mnie, samo, ostatnio nadużywane, pojęcie „dyskryminacja” jest kompletnie idiotyczne. Obecni na spotkaniu poeci, jak się okazało, podzielają mój pogląd. Poezja ma dzielić się na dobrą i złą, a nie na pisaną przez mężczyzn i kobiety. To, że kobiety nie dostają nagród, to może po prostu wina tego, że wiersze pisane przez mężczyzn są lepsze. Patrzmy na wiersze, nie na człowieka, który je napisał, bo jak zaznaczył Pasewicz, nagle możemy dojść do tego, że dyskryminowani są leworęczni, praworęczni, ci bez rąk, bez oka, blondyni, bruneci, itd., itd. „Gejaż” tylko jest wysoki, jak zaznaczył żartobliwie Dehnel ;). Dehnel w ogóle zdobył moją sympatię, ja bym mu dała jakiś puchar za uratowanie „Czytania wolności”, żeby nie powiedzieć, że całego Miasta Poezji. Wracając do parytetów, to uwaga! tutaj zdanie w końcu zabrała nasza ozdoba panelu, czyli Joanna Lech. Trochę mi jej szkoda było, bo widać było, że nie mogła się odnaleźć w tej inteligentnej dyskusji, pewnie żałowała, że nie przyszła na wczorajsze spotkanie ze swoimi rówieśnikami, tam by przynajmniej wyróżniła się pozytywnie, chociażby dlatego, że miała swój tomik wierszy. Pani Lech uważa, w przeciwieństwie do reszty, że brak kobiet i dyskryminacja ich na polskiej scenie poetyckiej to poważny problem, który powinien być jakoś zwalczony. Winę tego widzi na zewnątrz, nie wewnątrz. I to tyle jeśli chodzi o panią Joannę, bo w innych kwestiach nie miała zdania. Za to reszta poetów miała, więc dyskusji nie było końca. Jestem bardzo zadowolona z tego spotkania, uwierzyłam dzięki niemu w kondycję intelektualną polskich poetów i może jednak nie będzie tak źle. Może to był specjalny zabieg dla kontrastu? A Dehnel czarnym koniem! Zapraszajcie go częściej.

A odpowiadając na pytanie czy poeta jest wolny i czy słowa są wolne? Tak. Jeszcze tak.



wtorek, 31 maja 2016

Dobrze będzie, czyli Rogucki w Browarze

Sama jestem zaskoczona, że piszę o Roguckim. Nie to, żebym go nie lubiła. Comę bardzo cenię, jednak solowa kariera była mi raczej obojętna. Od przypadku do przypadku trafiałam na jakąś jego piosenkę. I takim samym przypadkiem trafiłam na koncert. Po tym, gdy stwierdziłam, że walka o tlen pod małą sceną, na której śpiewał Taco Hemingway (którego, nawiasem pisząc, i tak nikt nie słyszał, nawet ci, którzy stanęli kiedyś we właściwej kolejce, gdy Bóg rozdawał wzrost), to dla mnie zbyt trudne zadanie, postanowiłam wrócić pod scenę główną. Nadmienię tylko, bo to ważne, że byłam bardzo wkurzona i zdecydowałam, że teraz będę bawić się świetnie, żeby jak najmniej żałować Taco. No i jak postanowiłam, tak zrobiłam (z wyjątkiem tego nieżałowania). Oprócz singla „Całuj się” nie znałam w ogóle płyty „J.P. Śliwa”, więc wszystko było dla mnie nowością. Koncert tworzył spójną całość, kolejne piosenki łączyły opowieści, których narratorem był tytułowy Śliwa. Opowiadał o sobie. O tym skąd jest, skąd jego imię (oczywiście na cześć wielkiego papieża Polaka), o tym jak było kiedyś, a jak jest teraz i że teraz jest gorzej, a kiedyś wszystko było jasne i poukładane – dziewczyny były dziewczynami, a bieda była biedą. Dla mnie to był trafiony w punkt komentarz współczesnej rzeczywistości. Komentarz człowieka dorastającego w czasach przed transformacją, ale który dorosłe życie musi układać sobie w czasach kapitalizmu i wszechogarniającej dezintegracji. Kolejna opowieść narracyjna prowadziła do piosenki, która poruszała ten sam temat i była jej dopełnieniem. Słuchając płyty niestety już tej ciągłości nie czuję, sama płyta wydaje się już mniej spójna. Co nie znaczy, że jest zła. Jest dobra, ciekawa. I nawet nie przeszkadza mi, że połowa piosenek jest po angielsku, jakoś to pasuje. Oprócz wspomnianego już przeze mnie utworu „Całuj się”, zwróćcie też uwagę na drugi singiel „Dobrze”. Też bardzo ciekawa historia, która już na lubelskim koncercie mnie zainteresowała. Szczególnie w tym wszystkim bardzo pozytywna fraza: „Z perspektywy czasu się pocieszam, że nie ma o czym płakać. Dobrze będzie, dobrze będzie”.

Koncertowy materiał Roguckiego jest bardzo różnorodny, przeważają co prawda piosenki mocno rockowe, ale znajdziemy także kilka łagodniejszych, romantycznych wręcz! (znów „Całuj się” ;)). Płytowe aranżacje są jednak bardziej wyważone. Ale jeszcze co do koncertu, nadmienię, że Rogcki to niezły showman! Jego „dzikie tańce” na scenie robiły wrażenie. No, czy może po prostu wzbudzały śmiech, ale zawsze to jakieś uczucie ;). Oprócz całego materiału z nowej płyty usłyszeliśmy także jego największe hity – „Mała” i „Piosenka pisana nocą”. Gdy na dworze panowały już ciemności, zaśpiewał właśnie na bis „Małą”, co wprawiło w naprawdę cudowny nastrój. Oby więcej takich koncertów! Takie mam życzenie na przyszłość ;).



poniedziałek, 23 maja 2016

Mikromusic w Browarze

To był pierwszy koncert Mikromusic z „Matką i żonami” w Lublinie, a więc czekałam na niego bardzo długo. Tym bardziej, że to był jednocześnie mój pierwszy koncert zespołu z Wrocławia. Uwielbiam ich od samego początku – odkąd tylko ich poznałam i zaczęłam śledzić to co robią. Do tego zagrali na lubelskich Kozienaliach w szczególnym dniu – 22 maja, to Dzień Praw Zwierząt. Nie wiem na ile to był przypadek, a na ile celowa decyzja, by zacząć go od „Za mało”, piosenki bardzo poruszającej i ważnej w moim odczuciu, która mówi o cierpieniu i krzywdzie wyrządzanej zwierzętom. Później usłyszeliśmy całą najnowszą płytę – dla mnie to jedna z najlepszych polskich płyt ostatnich lat. Cała tworzy spójną kompozycję muzyczną i tekstową. Bardzo często gości w moim odtwarzaczu. Nową płytę zaczęli grać od mojej ulubionej od pierwszego przesłuchania – od „Matki Teresy” i już wiedziałam, że koncert będzie rewelacyjny. Między najnowszymi piosenkami muzycy zagrali kilka starszych utworów, między innymi chyba najbardziej znaną, co wnoszę po reakcji publiczności, czyli „Takiego chłopaka” – i żeńska część publiczności ochoczo włączyła się do śpiewania. Pamiętam, że kiedyś wywołała ona niemałe kontrowersje, bo niektórzy brali zbyt dosłownie tekst i panowie się oburzali, że jesteśmy zbyt wybredne ;). Na koniec, ku nie tylko mojej uciesze, najbardziej optymistyczna piosenka – „Niemiłość”, a chóralne zaśpiewanie refrenu przez samą publiczność dało naprawdę piękny efekt, co, widać było, sprawiło także radość zespołowi.

Koncert Mikromusic to ogromna różnorodność muzyczna – od piosenek z elementami jazzu, do których głos Natalii Grosiak nadaje się idealnie i które dla mnie osobiście są niesamowicie piękne, przez mocno rockowe utwory z solówkami na gitarze (np. „Zakopolo”), do elektronicznych brzmień. Taki przekrój świadczy o niesamowitym talencie zespołu i o tym, że nie zamykają się oni na jeden gatunek, tylko ciągle próbują czegoś nowego, bez monotonii, która tak zabija muzykę. Do tego zespół jest przesympatyczny – widać między nimi miłość, radość bycia razem na scenie, wspólna wymiana spojrzeń i uśmiechów.

Ich koncert to naładowanie dobrocią i miłością. Odprężenie, które musi teraz wystarczyć na całą nadchodzącą sesję ;).


czwartek, 19 maja 2016

I żyli krótko i nieszczęśliwie

Najgorszy początek bajki, nie? Trudno wyobrazić sobie, by stało się po tym coś dobrego. Trudno wyobrazić sobie, by cokolwiek się po takim początku stało. No i racja, nic się nie wydarzy, bo to koniec. Tyle że na początku. Mamy do czynienia z narracją wsteczną. „5×2” (Pięć razy we dwoje) to film, który mogliśmy ostatnio obejrzeć w ramach Benshi, czyli dyskusyjnego klubu filmowego w Centrum Kultury w Lublinie. I właśnie ten film jest jednym z ośmiu, w których zastosowana jest narracja wsteczna, bardzo ciekawe rozwiązanie, z którym ja spotkałam się pierwszy raz. Czechosłowacki „Happy End” (czy raczej „Stastny konec”) był pionierem tego typu narracji. Co ciekawe, w Polsce również stworzono film w tej konwencji, jest to „Matka Teresa od kotów” w reżyserii Pawła Sali, którego ja znam jako świetnego dramaturga, autora „Od dziś będziemy dobrzy”, rewelacyjnego dramatu, który znalazł się w mojej ulubionej antologii Romana Pawłowskiego – „Pokolenie porno i inne niesmaczne utwory teatralne”. Jeśli film jest tak samo dobry jak dramat, to śmiało mogę polecić, sama pewnie niebawem po niego sięgnę. Ale to trzeba mieć nastrój na tak trudne tematy.

Wracając do „5×2”, reżyserem jest François Ozon, znany chociażby z „8 kobiet”, które również mogliśmy obejrzeć w Benshi. Czemu pięć i czemu we dwoje? Czemu krótko i czemu nieszczęśliwie? Bo jest to historia dwojga ludzi – Marion i Gilles’a. Poznajemy ich w trakcie rozwodu. I jest to jedna z pięciu scen ich krótkiego wspólnego życia. Bardzo nieszczęśliwego życia. Marion to chyba najsmutniejsza kobieta we Francji. Zaczyna się od rozwodu a kończy na ich wspólnym początku – na tym polega właśnie narracja wsteczna. Ma ona zmusić widza do myślenia, bo to nie jest łatwe wiedzieć jaki będzie koniec. Możemy utożsamić się z bohaterem i retrospektywnie przypominać sobie całe życie. A możemy po prostu poczuć się jak zwykli widzowie, którzy podglądają urywki z życia tej dwójki. Ozon przedstawia akcję w pięciu krótkich scenach, które doprowadzą nas kolejno do początku. Przeżywamy smutne i radosne chwile tej pary. Choć bardziej smutne, bo reżyser chce nam pokazać czemu to wszystko skończyło się rozwodem, chce usprawiedliwić jakby to właśnie wyjście. Trochę się wygadałam, że Marion nie była nigdy szczęśliwa. Miała bardzo dziwną noc poślubną, tak samo jak bardzo dziwną noc porozwodową. Nic w jej życiu nie szło tak jak być powinno. W jej najważniejszych chwilach zawsze kogoś brakowało. Przez pokazanie głównie emocji i przeżyć kobiety, bardziej się z nią utożsamiamy, bardziej jej współczujemy niż jemu, wydaje się, że to tylko ona cierpi. Po początkowym fragmencie jego wręcz nienawidzimy. Choć gdy się przyjrzymy dobrze tej relacji, to zobaczymy, że i on nie ma szczęśliwego życia. Gdy będziecie oglądać, to zwróćcie uwagę na scenę, gdy on mówi jej „Kocham cię”. Zwróćcie uwagę na jej reakcję i odpowiedź. To nie było łatwe małżeństwo. Początek miłości był zły, koniec jeszcze gorszy. Film pokazuje nam właśnie, że miłość to nie jest łatwa sprawa, że nie wyjdzie nic dobrego z małżeństwa ludzi, którzy nie są ze sobą dobrze dobrani. Takie banały, prawda? Ale może Platon miał rację z tymi połówkami?
Oprócz miłości, czy raczej jej braku, film porusza także szereg innych problemów społecznych. Pojawiają się chociażby trudne relacje rodzinne, homoseksualizm czy przemoc wobec kobiet.
Godny zobaczenia, chociażby na szalenie ciekawe rozwiązanie z odwróconą chronologią.
Moja ocena: 8/10.

poniedziałek, 16 maja 2016

Kontestacje Teatralne, czyli bunt na scenie

Ćma jest kobietą i jak prawdziwa kobieta uwielbia dostawać prezenty. Ostatnio dostała całe trzy dni spektakli teatralnych. W Lublinie, gdzie Ćma na co dzień urzęduje i stara się brać jak najwięcej, w ostatni weekend organizowany był XII Studencki Ogólnopolski Festiwal Teatralny „Kontestacje”. I było co najmniej kilka (jak nie więcej) powodów, by się tam udać. Raz, że Ćma teatr lubi i to bardzo, dwa, że za darmo, trzy, że miały to być studenckie teatry kontestujące. A musicie wiedzieć, że gdyby Ćma nie była Kulturalna, to pewnie byłaby Kontestująca ;). O Festiwalu słyszałam opinie, że będzie dziwnie i jak ktoś lubi dziwnie, to koniecznie musi pójść. No więc poszłam.

Pierwszy dzień rozpoczęliśmy z krakowskim Teatrem Graciarnia. Było zabawnie, ironicznie, nieco wulgarnie. To było jak wejście w tajny męski świat. Jak wejście do męskiej szatni w przerwie meczu. Odniesienie nie takie przypadkowe, ponieważ rzecz dotyczyła piłki nożnej. Sześciu mężczyzn, przypadkowo wybranych z książki telefonicznej, reprezentuje San Marino w meczu z Polską. Ich największym problemem jest kolor koszulek, ponieważ kanarkowy (tak, kanarkowy!) nie pasuje do barw narodowych, a poza tym materiał może zniszczyć skórę, bo to pewnie coś sztucznego, choć nie wiadomo, bo na metce napisane po angielsku. Trochę też przejmują się tym, że nie są zawodowymi piłkarzami, że grać nie umieją, że na pewno przegrają i że najlepiej oddać walkowerem, to wtedy osiągną najlepszy wynik w historii (dowiedziałam się, że walkower to 3:0, a więc teatr nie tylko bawi, ale też uczy!). Nie będę się dłużej rozpisywać, spektakl trafił idealnie w moje poczucie humoru. Mówiłam już, że jak w męskiej szatni? Więc muszę dodać, że wcale, ale to wcale na moją entuzjastyczną opinię nie wpłynął fakt, że panowie w ostatniej scenie wystąpili bez koszulek. Wcale a wcale! Aktorzy są bardzo sympatyczni, z ogromnym dystansem do siebie, a z podsłuchanych rozmów z zakulisowych dowiedziałam się, że jako grupa czują się podobnie jak odgrywana drużyna piłkarska. Ćma bawiła się przednio, wejście w męski świat to świetna zabawa, następnym razem pójdę na prawdziwy mecz i zabłąkam się niechcący do szatni. Challenge Accepted!

Ale nie ukrywam, że na drugi piątkowy spektakl czekałam bardziej. „Pierwszy raz” miał być o pierwszym razie, o miłości, o problemach i zmaganiach dotyczących tegoż. Znaczy romantycznie, z nutą pikanterii. Czyli ciekawie się zapowiadało. A jakie rozczarowanie mnie spotkało! Co prawda było tak, jak Białe Słonie zapowiadały: była Ona – Magda – typowa kobieta/dziewczyna, która chce przeżyć swój pierwszy raz pięknie, w sposób wyjątkowy, dokładnie tak jak sobie zaplanowała. Do jej scenariusza miał się podporządkować On – Karol. Jednak jej niezdecydowanie i jego zniecierpliwienie ciągle nie mogło doprowadzić do… no sami wiecie czego ;). Było momentami wesoło, nawet się uśmiałam patrząc na ich bezradność. Były chwile gdy współczułam chłopakowi, bo uświadomiłam sobie, że my kobiety często właśnie takie jesteśmy, że same nie wiemy czego chcemy. I jak wy z nami wytrzymujecie? No ja sama nie wiem. Pewnie na tej samej zasadzie jak my z wami ;). A skrzydełka to już mi opadły na dialog:
Ona: No idź sobie! Odechciało mi się!
On: No dobra, to idę (wychodzi)
Ona: No weź, nie wychodź, żartowałam, tak tylko cię sprawdzałam.
Znane, nie?

Słuchajcie! Słuchajcie! Ale było coś, co mnie zaskoczyło i sprawiło niemałą radość. Między jego kolejnymi przyjazdami do niej, podróż obrazowała „Następna stacja” Taco Hemingwaya! Od mocnego bitu zaczął się cały spektakl, co trzeba przyznać, bardzo dobrze Ćmę nastawiło. No ale czy mi się w całości i ogólnie podobało? Pozostanę w klimacie przedstawienia i odpowiem: Domyśl się!

Drugi dzień Festiwalu, to czterogodzinna przygoda teatralna. Dwie duże sztuki – najpierw „To Face” Teatru Krzyk z Maszewa, a na koniec dnia „Wizyta” rodzimego Teatru ITP. W międzyczasie dwa performace’y – taneczna „Hemogemonia” Eweliny Drzał-Fiałkiewicz i rodzinne opowieści w „Pociągu na Syberię” Ekateriny Sharapovej. Nie będę opowiadała o wszystkim, ponieważ nie wszystko jest warte opowieści. Pomimo tego, że jednym z cichych marzeń Ćmy jest podróż koleją transsyberyjską, to opowieść o tęsknocie i Rosji w rytm stukotu kół pociągu jakoś nie zainteresowała. Co do tańca… hmmm… nie będę ukrywać, że nie był on nigdy sztuką, która doprowadzała mnie do głębszej refleksji. Istotne jest także to, że sala widowiskowa Inkubatora nie nadaje się do oglądania występów „turlanych”. Dobrą widoczność ma tylko pierwszy rząd, reszta widowni musi zdać się na swoją wyobraźnię. Ten sam problem miałam przy scenach „podłogowych” w „Pierwszym razie”. Co do „Hemogemonii” – połowy nie zobaczyłam, a drugiej połowy nie zrozumiałam. Nie ta wrażliwość.

„Wizyta” to bardzo poprawnie zagrany, dobrze wypracowany klasyczny spektakl teatralny. Taki z gatunku – patrzysz, widzisz, rozumiesz od razu. Ogromne brawa dla odtwórczyni roli Klary, czyli tytułowej starszej pani, na wizytę której czeka całe miasteczko. Dziewczyna ma ogromny talent i wróżę jej wielką karierę (choć niestety wróżka ze mnie marna). Spektakl niestety dłużył mi się niemiłosiernie, zupełnie jak wizyta niechcianych gości. Wspomnę tylko o jednym momencie. Jedna z ostatnich scen, gdy aktorzy grają z zapalonymi świecami – rewelacyjny efekt, wręcz magiczny. Całość poprawna, taka miła, taka trochę jak rosół. Ale czy buntownicze teatry studenckie chcą być rosołem? Po prostu Teatr ITP nie jest buntowniczy. A może kontestuje kontestację? Można i tak, zawsze to jakieś wyjście.

Za to rosołem na pewno nie był Krzyk. Och, co to było za przedstawienie! Ile emocji! Duch Mrożka unosił się nad sceną. Wszystko tonęło w oparach absurdu. Na scenie dwóch mężczyzn w tym jedna kobieta. Nie wiadomo kto gra kogo, kto jest kim i czego ta gra dotyczy. Czy to wszystko jest odbiciem w lustrze, snem, a może po prostu grą kochanków? Przełamywanie ról, zmaganie z własną tożsamością, a wszystko wykrzywione przez groteskę sytuacji. Pytań, niepewności, niewiadomych jest wiele. Ja jestem zachwycona! Takiej kontestacji właśnie oczekiwałam. „To Face” – zapisuję do ulubionych.

Jeśli chodzi o trzeci i ostatni dzień festiwalu, to wszystkie cztery przedstawienia były na podobnym wysokim poziomie. Idealnie dobrany finał. Każda grupa niosła w swoim przekazie bunt. Najmocniej, najgłośniej i najodważniej przekazał nam ten bunt rozpoczynający dzień Duet Siksa. Mocny, postpunkowy zespół reprezentujący scenę D.I.Y. Jeśli chodzi o teorię, o założenia i przekaz, to scena ta była mi znana już wcześniej, jednak nigdy nie widziałam na żywo ich występu. Nie ukrywam, na początku było to dla mnie jak mocne uderzenie w twarz. Zresztą domyślam się, że nie tylko dla mnie, bo część publiczności ze świętym oburzeniem wychodziła w trakcie występu. Ja przez moją ciekawość i zrozumienie dla tego typu przekazu zostałam do końca. Czym jest D.I.Y? Jeśli punk nazwiemy muzyką buntu, to wyobraźcie sobie, że scena D.I.Y, kolokwialnie mówiąc, uważa punkowców za cieniasów, którzy się sprzedali. Odrzucają oni wszystko co związane z kapitalizmem i jakąkolwiek instytucją. Kontestacja w czystej postaci. Występ Siksy komentował w dość mocny sposób współczesny świat i problemy. Feminizm, uchodźcy, ONR, sex, nastolatki, celebry ci. O wszystkim głośno i wulgarnie (czego Ćma akurat nie popiera). Podobnej tematyki dotyczył ostatni występ, czyli rodzimy Teatr Imperialny UMCS. Kluczowym hasłem „Spowiedzi masochisty” było – Każdy może być zboczeńcem. I czy zboczeniec, masochista też ma prawo do szczęścia? Co prowadzi do szczęścia? Jak wygląda współczesny świat i dlaczego tak mało obchodzi nas śmierć Chińczyka. Świetnie zagrana, świetnie przemyślana mocna sztuka. Dokładnie tak wygląda współczesny teatr i dramat. W takim właśnie kierunku protego języka i odważnej krytyki idzie najnowsza dramaturgia. I cieszę się, że Teatr Imperialny zrozumiał to i wprowadza na lubelską scenę teatralną. Między tymi mocnymi, buntowniczymi przedstawieniami mogliśmy obejrzeć jeszcze dwa inne. Najpierw „Kwiat paproci” – czyli opowieść o tym, jak to czerwona sukienka i szpilki potrafią wszystko zmienić (i Ćma się całkowicie z tym zgadza!). A tak naprawdę, to opowieść o kobietach. O życiu kobiet, trudzie i przemianie, jaka w każdej z nas może się dokonać, a czerwona sukienka i szpilki to tylko metafora tej przemiany. Piękny i poruszający spektakl wokalno-taneczny. Z kolei rozluźnienie i dobrą zabawę przyniosła „Herminia, czyli Amazonki”. Sztuka łącząca tradycję antyczną z nowoczesnością. Świetna zabawa, która poruszyła całą publiczność. Brawa dla aktorów!

No i tak właśnie skończył się XII Studencki Ogólnopolski Festiwal Teatralny „Kontestacje”. Trzy dni, dziesięć występów i miliony emocji. Warto było to wszystko zobaczyć, warto było się przekonać, że teatr studencki ma się ciągle dobrze. Ludzie, korzystajcie z tego, przychodźcie, oglądajcie. Takie wydarzenia, otwarte dla wszystkich nie będą się zdarzały często. A to było obcowanie z teatrem, obcowanie z najwyższą formą Sztuki, takiej przez duże SZ.

Teatr Krzyk, zdjęcie pochodzi ze strony Teatru.