piątek, 19 sierpnia 2016

Historia jednego poety. Lubelskie urodziny Steda


„Dzisiaj są moje urodziny…” Tak rozpoczyna się jeden z wierszy Edwarda Stachury. Sam rzeczywiście obchodzi je już daleko, wysoko wśród manowców, ale duch jego unosił się nad dziedzińcem Zamku Lubelskiego w dniu urodzin, na przyjęciu zorganizowanym z tej okazji. Właśnie przyjęcie, nie koncert, bo tak właśnie to wydarzenie nazwał organizator i pomysłodawca – Jan Kondrak. Mimo iż życie jego przedwcześnie się skończyło, to pamięć o nim trwa i trwać będzie. 18 sierpnia obchodziłby 79 urodziny. Tego dnia na dziedzińcu Zamku zebrała się sporo gości, by posłuchać artystów z Lubelskiej Federacji Bardów – Marka Andrzejewskiego i Jana Kondraka, a także Marka Gałązki oraz gości specjalnych – rodziny solenizanta – Jerzego „Juniora” Stachury i braci Krzysztofa i Patryka Stachurów. Cała rodzina uzdolniona, cała rodzina artystycznych dusz. To były naprawdę piękne urodziny, wyjątkowe. 

Cykl „Galeria Postaci” wymyślony i prowadzony przez Jana Kondraka ma na celu promocję artystów związanych z Lublinem – tych młodych i mało jeszcze znanych. Dla Stachury zrobiono jednak wyjątek, bo wyjątkowy to poeta i życie jego było wyjątkowe. Co roku Lublin pod przewodnictwem Lubelskiej Federacji Bardów świętuje jego urodziny, a tym razem przyjęcie stało się częścią wspomnianego cyklu. Wyjątkowe było także to, że mogliśmy usłyszeć dwie premiery – pierwszą był występ Marka Andrzejewskiego, który wprawdzie od lat śpiewa Stachurę, lecz pierwszy raz zagrał solowy koncert w całości złożony wyłącznie z piosenek Steda – całość nazwana „Dużo ognia”. W ogromnej części były to właśnie fragmenty z tytułowego poematu, ale także inne utwory, w przeróżnych aranżacjach – od lirycznych (np. „Przystępuję do ciebie”), przez bardzo energetyczne („Na południe wędrujemy milordzie”) aż do mocno rockowo brzmiącej gitary elektrycznej w muzycznej aranżacji fragmentów prozy – opowiadania „Się”. Dla mnie najmilszym zaskoczeniem tego koncertu było wykonanie części poematu „Kropka nad ypsylonem”, było ono nieco zwariowane, radosne, nieco groteskowe, czyli takie jak sam poemat. Całe moje zainteresowanie Stedem zaczęło się właśnie od tego utworu. I choć trwa od wielu już lat, to do dziś pamiętam dzień całkiem przypadkowego odkrycia. Fascynacja trwa, znam go na pamięć i choć później przeczytałam setki innych wierszy, innych książek, to nic lepszego od tego groteskowego poematu nie znalazłam. W koncercie Andrzejewskiego, oprócz samych wykonań piosenek, ciekawe były również opowieści między kolejnymi wierszami. Były to opowieści o wierszach, o świecie przedstawionym lub ciekawe historie powstania. Muzyk wie co śpiewa, nie jest to przypadkowo dobrany utwór. 

Drugą zapowiadaną premierą był występ młodych braci Stachurów. Niektórym fanom polskiej muzyki mogą oni być już znani – Patryk Stachura swoją gitarą basową wspiera różne zespoły, gra także w Orkiestrze Adama Sztaby, Krzysztof Stachura (głos, gitara) grał w wielu alternatywnych zespołach (jak chociażby gdańska Bielizna), a w 2014 roku stworzył jednoosobowy projekt Cast Effect. W Lublinie zaprezentowali wspólnie premierowo i eksperymentalnie program „Banita”. Jak zauważył Kondrak, jest to współczesne podejście młodych ludzi do twórczości Steda, wyjście z klimatów biwakowych i stworzenie elektronicznego eksperymentu ze słowem. Nazwał to muzyką klubową, jeśli o mnie chodzi, to nie mam nic przeciwko, by właśnie tak grano w klubach. Aranżacje rzeczywiście były trochę klubowe, mocno elektroniczne, wręcz transowe. Nie było w tym jednak żadnej przesady, żadnej profanacji. Było to coś nowoczesnego, świeżego, moim zdaniem właśnie czegoś takiego potrzeba teraz Stedowi. Kiedyś na stachuriady przyjeżdżały tłumy ludzi, młodych ludzi, miłośników poezji śpiewanej, którzy odnajdywali siebie w tej twórczości. A dziś? Co dziś się stało z tym nurtem? Na koncercie było sporo ludzi, ale… To byli młodzi ludzie, to fakt. To byli ci sami młodzi ludzie, którzy lata temu przyjeżdżali na liczne stachuriady. No a czas płynie. Podejrzewam, że Lubelska Federacja Bardów ma swoich stałych fanów i słuchaczy i to są ludzie już dojrzali. Być może ludzie w moim wieku boją się słowa „bard”, dziś „bard” kojarzy się staromodnie. Dziś inna poezja i inni bardowie pociągają tłumy. Nie wiem, tak mi się wydaje, to moje przypuszczenia tylko. W tym samym, klasycznym, bardowskim stylu gra Marek Gałązka i Jerzy Stachura. Ich koncerty były piękne, przepełnione były klimatem włóczęgi, odnaleźć w nich można Stachurę. Jeden do jednego. Ale moim zdaniem na manowce, cudne manowce, sprowadzić nas mogą młodzi Stachurowie. To w nich pokładam nadzieję na odnalezienie wśród młodych ludzi nowych fascynatów twórczości Steda. Mnie to przekonało, ja jestem za tym, by odkrywać go na nowo. 

Miasto przeklęte, miasto utęsknione 

Poeta spędził ponad dwa lata w Lublinie. Dlaczego studiował na KULu? Trudno powiedzieć. Badacze snują domysły, że być może zdecydował się na tę uczelnię przez dodatkowy późniejszy termin rekrutacji, być może przez bliskość siostry w podlubelskich Tomaszowicach. Ciężko stwierdzić jakie mogły być pobudki do takiej decyzji. Prawdą jest, że kiedyś KUL był naprawdę dobrym ośrodkiem badawczym. Uczelnia cieszyła się ogromnym szacunkiem w kraju. W pewnych czasach, to właśnie tutaj ludzie walczyli o wolność i tutaj mogli czuć się naprawdę wolni. Na romanistykę Steda przyjęto bez większych problemów. Wszak urodził się we Francji, więc język ten od zawsze znał bardzo dobrze. Jednak lubelskich lat studenckich sam poeta nie wspomina dobrze.

„Czasem tęsknię do Lublina, choć było to dla mnie miasto przeklęte i w którym opadały mnie co jakiś czas, bardzo często nieszczęścia jedno po drugim, jak z puszki Pandory”
                                                                    Z listu do Kazimierza Zająca

Lublin dał mu w kość. Choć wśród innych studentów cieszył się ogromnym szacunkiem – był samotnikiem, człowiekiem w pełni wolnym, który się ze swoją wolnością wręcz obnosił, czego inni mu zazdrościli, ludzie tacy jak on zawsze uzyskują uznanie w oczach rówieśników. Od samego początku był pewny siebie i swojej wielkości – chciał być poetą, wielkim poetą i ta aura poetyckości otaczała go. Jednak poezja poezją, a życie życiem. KUL w tamtych czasach nie wspierał socjalnie swoich studentów. Sted często chodził głodny i gdyby nie koledzy, to często nie miałby gdzie spać. Lublin stał się miastem przeklętym. 

Jednak jak to w życiu bywa – z nienawiścią często w parze idzie miłość. Po przeniesieniu się w 1960 roku na Uniwersytet Warszawski, więzów z Lublinem nie zerwał. Często pisywał do swoich lubelskich przyjaciół, przyjeżdżał im z wizytą oraz na spotkania autorskie. Przysyłał także ciągle swoje utwory do „Kameny”. Nie zapomniał nigdy o mieście, w którym jego poezja zaczynała kwitnąć, w którym odbyło się przecież jego pierwsze spotkanie autorskie! 

Lublin także nie zapomniał o „swoim” poecie. Choć był tu krótko, to i tak zostawił trwałe ślady. Może nie są one szczególnie widoczne, ale badacze jego twórczości, fani, a także następcy nie przechodzą obojętnie nad jego lubelskim okresem. I wiecie co? Na KULu też ciągle czuć jego ducha ;). 




W napisaniu drugiej części tekstu oprócz fascynacji samym poetą i fragmentarycznej wiedzy zdobywanej tu i ówdzie, pomogła mi bardzo publikacja lubelskiego Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN" Lubelskie lata Edwarda Stachury autorstwa Mirosława Dereckiego. Zainteresowanych zachęcam do lektury.
Fotografia pochodzi z prywatnego archiwum rodziny. 


poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Na żywo z obrazami Beksińskiego

Z Beksińskim pierwszy raz zetknęłam się na zajęciach z historii sztuki, jedna z moich koleżanek robiła o nim prezentację. Byłam zachwycona! Taki mrok, pesymizm, taka dziwaczność bijąca z tych obrazów. I do tego kolory – wspaniałe, głębokie kolory. Nigdy jeszcze nie zachwyciłam się tak malarstwem, bo muszę przyznać, że to sztuka na której się kompletnie nie znam i obok której zawsze przechodziłam obojętnie (no może z wyjątkiem Chagalla). W każdym razie – Beksiński od tych zajęć siedział mi cały czas w głowie. Później kupiłam książkę Grzebałkowskiej o Beksińskich. Zrozumiałam wtedy poniekąd malarza, skąd te jego wizje. Do tego w środku znajduje się kilka reprodukcji na kredowym papierze, więc tak jakbym miała, choć w miniaturze, to jednak na własność te arcydzieła. No i w końcu wystawa obrazów przyjechała na Zamek Lubelski – zdawać by się mogło, że idealne miejsce dla dzieł Mistrza. Najpierw zamek, później więzienie, teraz atrakcja turystyczna. Zupełnie jak życie Mistrza, choć to może nazbyt śmiałe porównanie. Do Lublina przyjechało sporo obrazów. Pogrupowane były chronologicznie, dzięki czemu można było zobaczyć ewolucję stylu i przede wszystkim, co dla mnie najważniejsze, kolorystyki dzieł. Nie były one oddzielone żadną barierą, więc wzrokiem dotykało się dosłownie każdego szczegółu. Na mnie największe wrażenie robią obrazy ze wcześniejszego okresu twórczego. Wyraziste, mocne kolory – pomarańcze i granaty, to według mnie, oprócz tematyki, element, który sprawia, że te obrazy są takie wyjątkowe. We wnęce, bodajże w latach 70., niespodziewanie natknęłam się na obraz, który mogłabym oglądać w nieskończoność. Nad brzegiem, w samym rogu klęczy postać, obejmuje zwierze, tak samo jak ona zniekształcone – jest to pies, z tyłu otwiera się niebo. Kolory ciemne, stonowanie, wyrwa w niebie ogniście pomarańczowa. Odeszłam od niego, choć mogłabym patrzeć godzinami, ale kolejne obrazy już mnie wołały.
I choć Muzeum w Sanoku prowadzi rzetelnie swoją stronę internetową i obrazy (a także rysunki, fotografie i rzeźby) zgromadzone w muzeum, można sobie swobodnie oglądać, to jednak obcowanie na żywo z tą sztuką jest o wiele głębszym doświadczeniem. Naprawdę polecam.

http://www.muzeum.sanok.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=42&Itemid=140&lang=pl
© Muzeum Historyczne w Sanoku

Ten obraz też na długo przykuł moją uwagę. Obecność krzyża, zdeformowane ciała, kolory i niesamowicie precyzyjnie dopracowane detale – charakterystyczne cechy obrazów Mistrza.