środa, 4 października 2017

Letni miszmasz

Po wznowieniu bloga, kilka miesięcy temu, obiecałam regularność. Na obiecywaniu się skończyło. Oczywiście nie przestałam szlajać się kulturalnie, ale problemy techniczne, brak czasu i brak Internetu stacjonarnego (tak, takie rzeczy się zdarzają, w XXI wieku!) sprawiły, że o wpisach nie myślałam. Ale żebyście nie byli stratni i nie czuli się opuszczeni przez Waszą Ćmę, postanowiłam zdać krótką relację co nowego u mnie i co fajnego widziałam od tego 28 lipca, czyli od koncertu Bukartyka w Warszawie, nad którym ostatnio się zachwycałam, a później zamilkłam. Będzie krótko, zwięźle i w punktach (przynajmniej postaram się, takie mam wstępne założenie).


Przede wszystkim Ćma przeprowadziła się do Katowic i tu sobie pomieszkuje chwilowo. Katowice to piękne miasto jest. Widziałam już Spodek i NOSPR, co prawda tylko z zewnątrz, ale wrażenie i tak robią ogromne. Poza tym standardowo zachwycam się tramwajami, a nieopodal Rynku jest najlepsza na świecie pączkarnia, o czym Ćma koniecznie musiała wspomnieć. (W ogóle mam wrażenie, że Katowice to miasto węglem i pączkami stojące)

Widok na główny plac Nikiszowca. Z przyczajenia. 

  1. Na końcu świata, prawie już w Sosnowcu, znajduje się najpiękniejsza dzielnica Katowic – Nikiszowiec. Składa się ona z tradycyjnych, sięgających XIX wieku, familoków, czyli zabudowań robotniczych. To przepiękne kamienice z czerwonej cegły, rzędem stojące wzdłuż wszystkich wąziutkich uliczek Nikiszowca. Na skraju Nikisza, na granicy z Janowem (dzielnicą iście artystyczną), znajduje się Galeria Szyb Wilson, w której to Ćma spędza ostatnio najwięcej czasu. Pierwszym wydarzeniem, prawdziwie światowym, w którym wzięłam udział, był X Art Naif Festiwal, czyli Festiwal Sztuki Naiwnej. Galeria Szyb Wilson od czerwca do sierpnia wypełniła się przepięknymi, pełnymi kolorów i miłości obrazami artystów naiwnych. Czym jest sztuka naiwna wspomnę pewnie jeszcze kiedyś.
  2. W międzyczasie wybrałam się do kina. Na normalnie biletowany film, czego w Lublinie nie robiłam, bo tam miałam ogromną ofertę darmowych seansów. Jednak zwiastuny „Podwójnego kochanka” François Ozona tak mnie intrygowały, że postanowiłam złamać się i odwiedzić jedno z katowickich kin. Zawiodłam się okropnie. Historia może i intrygująca, ale bardziej nudna niż wciągająca. Thriller z tego żaden, film erotyczny jeszcze bardziej. Jedynie określenie „psychologiczny” jakoś się zgadzało. Co zabawne, film jest od 18 roku życia, więc na sali kinowej siedziały same dorosłe osoby, a mimo to, przy scenach erotycznych, panie chichotały jak nastolatki przy książce od biologii.
  3. 26 sierpnia na zakończenie lata w Tychach w parku pod żyrafą (tam faktycznie z jednego pomnika zrobiono żyrafę! Wcześniej on z wyglądu był podobny zupełnie do niczego) odbyły się koncerty. Ja pojechałam głównie na Miuosha, ale ostatecznie zostałam na wszystkich. Po Miuoshu na scenę weszli Acid Drinkers – to zdecydowanie nie moje klimaty, nie to miejsce, nie ta pora. Rozbolała mnie jedynie głowa nagrzana popołudniowym letnim słońcem. Później przyszedł czas na Myslovitz. Jest to zespół, którego ja słucham z przyjemnością, taki też był ten koncert. Kilka znanych hitów starego Myslo, kilka nowych piosenek epoki porojkowej, wszystko złożyło się w miły i odprężający koncert (odprężający zwłaszcza po Acid). Zapadł już zmrok, więc słońce przestało być już udręką. Na koniec na scenie pojawił się zespół T.Love, który chyba ma się żegnać ze sceną, ale ciągle nie mogą doliczyć się pieniędzy na koncie, więc pożegnalna trasa trwa i trwać będzie przez kolejne 10 lat, tak na moje oko.
  4. Dwa tygodnie później wybrałam się do Tarnowskich Gór na Gwarki. Oczywiście główną i jedyną atrakcją dla mnie miał być koncert Miuosha. Znów zabójcza pora – tuż przed 16, tym razem słońce nie dało się we znaki aż tak jak w Tychach. Publiczność też jakby trochę bardziej dopisała niż ta tyska. Zawiodła za to technika, w trakcie koncertu muzycy mieli problem z nagłośnieniem, co bardzo zdenerwowało Miuosha, który jest perfekcjonistą i nie lubi takich wpadek. Po kilku przerwach technicznych, koncert mógł już w najlepsze dobiec do końca. Mam taką małą osobistą uwagę – materiał z nowej płyty („Pop”) nie brzmi uż tak świetnie jak ten z „Pana z Katowic” czy „Piątej strony świata”. „Pop” sam w sobie bardzo mi się podoba, koncertowo jednak nie broni się. Oczywiście starsze kawałki również są grane – one wypadają rewelacyjnie.
Zanim poszłam na koncert, postanowiłam sprawdzić co jeszcze oferują tarnogórskie Gwarki. Okazało się, że to wspaniały jarmark rękodzieła i wyrobów rzemieślniczych. Kilkadziesiąt straganów z pięknymi dziełami sztuki, naprawdę warto poświęcić chwilę na oglądanie i zakupy.
  1. 14 września w Galerii Szyb Wilson odbył się uroczysty wernisaż wystawy malarstwa „7 wymiar sztuki”. Jest to wystawa zrzeszająca cztery południowopolskie okręgi Związku Polskich Artystów Plastyków. Gości było niewielu (wszak kto ma czas w czwartek o 18, by przyjechać na ten katowicki koniec świata?), ale za to dawało to możliwości na miłe osobiste pogawędki wśród dzieł sztuki. Wystawa wisieć będzie w Galerii jeszcze do końca października, więc naprawdę zachęcam. Przy okazji warto zajrzeć na Dużą Galerię, bo tam tego samego dnia swoją premierę miała wystawa „Kobiety”, prezentująca kilkanaście wybranych obrazów z prywatnej kolekcji Galerii, a wszystko połączone pierwiastkiem jakże ciekawym, bo kobiecym.
  2. Trzy dni później czekała mnie wycieczka do Kielc – tam w Pałacyku Zielińskich grał Piotr Bukartyk. Sala pękała w szwach, mimo brzydkiej pogody kielczanie tłumnie przybyli na koncert. I choć mówię tak o każdym koncercie Bukartyka, to ten naprawdę był wyjątkowy. Artysta powrócił do piosenek, których nie grał od lat („W sprawie sztuki filmowej”) i takich, które w małym gronie instrumentów brzmią najlepiej („Nawet mam już ten dom” – nie bez znaczenia przy tej piosence było świętokrzyskie, bo to właśnie z Buskiem związany był Bellon). A najważniejsze, jeszcze nigdzie indziej nie była grana druga wersja „Kup sobie psa”, ta filmowa, co świadczy o największej wyjątkowości kieleckiego koncertu.
  3. W kolejny weekend w Galerii Szyb Wilson odbył się Katowice Tattoo Konwent. To wielkie święto tatuażu przyciągnęło artystów i fanów z całej Polski. Przez cały dzień przypatrywałam się z zachwytem pracy prawdziwych artystów. Na moich oczach powstawały niepowtarzalne i niezniszczalne dzieła sztuki na ciele. To był naprawdę intrygujący dzień. Jedynie żal taki, że byłam tylko biernym widzem.
    Praca nad nowym dziełem sztuki i przerażone minionki. 

  4. W ostatni dzień września miałam spotkanie z zupełnie odmienną sztuką, sztuką teatralną. W ramach Metropolitarnej Nocy Teatrów, kolejny raz w Galerii Szyb Wilson pojawił się Teatr Śląski z przedstawieniem „Leni Riefenstahl. Epizody niepamięci”. Dawno nie byłam w teatrze, dlatego cieszyłam się podwójnie na ten wieczór. Niestety spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Tak, sztuka była obrazoburcza i kontrowersyjna, ale czasem to nie wystarcza, by wstrząsnąć widzem i wzbudzić zainteresowanie. Ja byłam już znudzona kolejnymi przewidywalnymi scenami z tańcem i figurami gimnastycznymi nagich aktorów. Nie wiem czemu służyć miały gumowe maski na twarzach, nie przedstawiające żadnych emocji. Może wynikało to ze zbyt wielkiej ilości postaci, a małej aktorów? Może to po to, by ludzie nie zorientowali się, że w kolejnej scenie, to właśnie Hitler tańczy nago na scenie jako niemiecki lekkoatleta? Na wyróżnienie zasługuje jedynie żywy instrument na scenie – perkusja w rogu sali, która w odpowiednich momentach dawało o sobie znać. Taki interesujący przerywnik w monotonii przedstawienia.
No i tak właśnie minął mój sierpień i wrzesień. A u Was co ciekawego się działo? Opowiadajcie w komentarzach.  
Niech moc będzie z Wami.
Do zobaczenia w Kato. 

sobota, 29 lipca 2017

I jeśli tu czegoś brak, to miejsca na nową miłość, bo ta ma lata cztery. Bukartyka koncert nad Wisłą

Jadąc wczoraj do Warszawy, całą podróż pociągiem słuchałam płyty „O zgubnym wpływie wyższych uczuć”. Choć znałam już wszystkie piosenki na pamięć, chciałam jeszcze lepiej wgryźć się w tę płytę. Wieczorny koncert, na który to wybrałam się do stolicy, był jedną wielką niewiadomą. Nie był to oczywiście mój pierwszy koncert Piotra Bukartyka. Na trasie z „Kup sobie psa” widziałam się z nim 5 razy. Jednak najnowszą płytę miałam usłyszeć po raz pierwszy na żywo. 


Występ odbył się klubie przy plaży nad Wisłą MONTA Beachball & More. Okazało się, że jest to bardzo fajne miejsce na tego typu koncerty – kameralne, a jednocześnie w klimacie klubu muzycznego, a nie domu kultury. Plusem jest także to, że muzyki słuchać można przy stoliku, z piwem w ręku, zero dyskomfortu i poczucia skrępowania. Za oknem lało wiało, a w środku dość spory tłumek fanów bawi się bardzo dobrze przy dźwiękach super muzyki na żywo. 

Nowa płyta przyniosła ogromne zmiany w składzie zespołu. Oczywiście niezastąpiony Krzysztof Kawałko ciągle jest lewą ręką i jego solówki na gitarze nieustannie wprawiają w zachwyt. Jednak w zespole pojawił się nowy basista i perkusista. Chłopaki dają radę, nic złego nie mogę powiedzieć, ale za Krystianem Majderdrutem ciągle płaczę i nie mogę pogodzić się z tym, że nie gra już w zespole na perkusji. 

Gdy dwa lata temu pojawiła się informacja o tym, że szykuje się nowa płyta, wpadłam jednocześnie w zachwyt i strach. Koncerty promujące „Kup sobie psa”, na których byłam, były genialne, nic lepszego nie mogło mnie spotkać, bałam się więc, że pojawienie się nowych piosenek, odsunie na dalszy plan te starsze, to naturalne. Ja mam oczywiście z tym problem, ponieważ prawie wszystkie utwory Bukartyka są moje ulubione, zatem zawsze czegoś mi brakuje. Wczoraj jednak zabrakło mi bardzo dużo, chyba za dużo. Choć dostrzegam pewne sprawiedliwe traktowanie każdej płyty – po dwie piosenki z dwóch poprzednich, do tego „Małgocha”, „Sznurek” i „Niestety trzeba mieć ambicję”, czyli żelazny repertuar. Najwięcej, co logiczne, utworów z najnowszego wydawnictwa. Jednak też nie wszystkie (tego się spodziewałam, z poprzednią płytą też nie śpiewał całości), zabrakło mi jednak tych, które lubię najbardziej – „Teraz ci zapłacę” i „Łajdak i świnia”. 

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jeszcze nic nie jest stracone, poprzednie koncerty pokazały mi, że wszystko się może zdarzyć, a repertuar nie jest stały. Jaką ja radość wtedy przeżyłam, gdy nagle usłyszałam w Radomiu „Czego tylko chcesz”, choć nie jest to zbyt popularna piosenka, czy na tym samym koncercie „Taki tam grzech”, a to na pewno musiał być powrót po latach, ponieważ artysta mylił się w tekście (wprawne ucho fana takie rzeczy wyłapuje ;) ). Jedyne co mi zostaje, to wyruszyć znów w trasę za nim, więc czekam z niecierpliwością na jesienne ogłoszenia o nowych koncertach, trzymajcie kciuki, żebym znów miała wszędzie po drodze.

Chwalę się, ponieważ jestem dumna z mojej fanowskiej kolekcji. Brakuje mi "Z czwartku na piątek", no i najbardziej "Z głowy", dlatego jeśli ktoś z Was spotka tę płytę u jakiegoś antykwariusza czy kolekcjonera, który nie będzie żądał za nią milionów monet, to dajcie mi szybko znać. 

sobota, 22 lipca 2017

Nowe początki, powroty i wspomnienia. Kulturalny miszmasz


Otworzyłam książkę i przeczytałam dedykację sprzed dziesięciu lat: „Ewelinko, niech Św. Rita Cię wiedzie na cudne manowce”. Marta Fox, wpisując się do mojego egzemplarza „Świętej Rity od Rzeczy Niemożliwych”, była prorokiem z najlepszymi życzeniami. To będzie historia mojej drogi. Drogi przez życie, która prowadziła mnie na te cudne manowce. I choć powtarzam często za Agnieszką Osiecką: „a ja jestem, proszę pana, na zakręcie”, to właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli mam ciągłe zakręty i ślepe uliczki, to tylko znak, że jestem w drodze. A bycie w drodze nie jest w końcu takie złe, bo drogi przecież dokądś prowadzą. Jestem w połowie, opowiem więc o początkach.

fot. Michael Lechner / www.unsplash.com






Tuż po maturze, jeszcze w maju, postanowiłam wyjechać do Niemiec do pracy. Zamieszkałam u niemieckiej polsko-włoskiej rodziny. Zajmowałam się domem, sprzątałam, opiekowałam się dzieckiem. Mieszkałam w pięknej, małej miejscowości w Hesji, niedaleko Frankfurtu. Otaczały nas pola, lasy i góry, a spoglądając w dal, widziałam Zamek Frankensteina. W bocznej uliczce spotkałam znak „zakaz wjazdu czołgami”, wszystko było inaczej. Z okna miałam piękny widok na park, graniczący z naszym podwórkiem – ze starymi drzewami, alejami, niskim murowanym ogrodzeniem, czasem spacerowali tam ludzie, spytałam w końcu:

-Asia, co to za park? Taki ładny, tajemniczy. Czemu my tam nie chodzimy na spacery?

-To nie park, to cmentarz. 

Tak, sąsiadowałam z cmentarzem dla psychicznie chorych. 

Nie wytrzymałam długo. Tęskniłam bardzo, ciężko powiedzieć za czym, chyba za wszystkim. Najbardziej żałowałam języka, myślałam sobie, że tak mnie zawsze fascynował język polski, tyle książek przeczytałam, tyle pięknych słów poznałam, a teraz co, mam do końca życia mówić po niemiecku?

Wróciłam. Zdążyłam jeszcze na rekrutację na studia, zapisałam się i bezmyślnie stałam się studentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Miałam być pielęgniarką, pierwszy i ostatni raz pomyślałam o tym, co powinnam zrobić, by mieć łatwe życie, bo po tym na pewno znajdę pracę. I tak jest, moje koleżanki z tamtych studiów nie miały żadnych problemów z pracą. Teraz zarabiają, zakładają rodziny, rodzą dzieci, kolejne już, i budują domy, są chyba szczęśliwe, przynajmniej na takie wyglądają na zdjęciach wrzucanych do Internetu, zawsze piękne i uśmiechnięte. Ja nie wytrzymałam długo. Nie potrafiłabym być pielęgniarką, nie lubię pielęgniarek, znienawidziłabym w końcu i siebie. Zawsze też byłam człowiekiem, który lubił dociekać – dlaczego właśnie tak, a nie inaczej, czy nie mogę zrobić tak, żeby było tak samo dobrze, ale po mojemu? Usłyszałam, że nie, że nie jestem tu, żeby myśleć, tylko żeby robić. Tak jest zapisane w książce, więc tak właśnie mam robić i bez gadania. Dodam tylko, że chodziło o rozkładanie prześcieradła na łóżku, nie o operację na otwartym sercu. No to nie umiałam tak nie myśleć. Niemyślenie nie wychodzi mi. Jednocześnie był to okres bardzo męczący fizycznie – o godzinie 5 wychodziłam z domu na pociąg, wracałam o godzinie 21. W styczniu postanowiłam rzucić to, znalazłam sobie inne studia, pomyślałam, że może tam mi się uda. 

Udało się, w październiku wyjechałam do Lublina. Tutaj zmieniło się całe moje życie, zmieniłam się ja. Spędziłam tu pięć bardzo dobrych lat. Przyzwyczaiłam się do tego miasta, przywykłam. Było ciężko, oczywiście. Wszyscy myślą, że Lublin to taka większa wioska, że pewnie prądu tu nie ma, a po drogach jeżdżą jeszcze furmanki. Jasne, nie jest to Warszawa ani Tokio, ale jest to duże miasto, które także stawia pewne wyzwania. Studiowałam na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i w związku z tym miałam największy kłopot. Nie, nie z uczelnią, ale z ludźmi typu „nie znam się, to się wypowiem”. Przez pięć lat mniej więcej raz w miesiącu musiałam kogoś przekonywać, że nie, że nie modlimy się przed zajęciami i nie chodzą po korytarzach księża i zakonnice. Że dobre oceny i kolejne zaliczane sesje nie spadają nam jak manna z nieba, że indeks nie wypełnia nam ksiądz proboszcz na podstawie pieczątek ze spowiedzi. Że tak samo jak wszędzie indziej musimy zdobywać wiedzę, co więcej, w odróżnieniu od wielu innych uczelni, tutaj stawiają na myślenie, tutaj samemu musimy dochodzić do wielu rzeczy, tutaj oprócz typowych przedmiotów, uczymy się także jak żyć, jak dobrze żyć. I wcale nie po chrześcijańsku, uwierzcie, mówię to ja – agnostyk, któremu jeszcze żadna ze stron nie podała mocnych argumentów za albo przeciw. Na uczelni spotkałam wielu wspaniałych ludzi zupełnie innych ode mnie, o całkowicie odmiennych poglądach. Różniliśmy się, ale nie przeszkadzało nam to we wzajemnej sympatii. Kluczem było to, że nikt nigdy nie przekonywał nikogo do swoich racji. Lubiliśmy się za to, że jesteśmy, a nie za to, w co wierzymy.

Zdjęcie zrobione w dniu mojej obrony i dzień przed wyjazdem
z Lublina, chciałam zapamiętać uczelnię jak najlepiej. KUL 

Cała ta opowieść nie jest jednak po to, by zwierzać się ze swojego życia. Wszystko zmierza do tego, że w pewnym momencie stałam się Ćmą Kulturalną. Po prostu, zaczęłam interesować się kulturą. Zaczęłam chodzić na koncerty, do kina, do teatru, na przeróżne wystawy i inne spotkania autorskie. Na to wszystko pozwolił mi Lublin. W mieście działo się wiele, zdarzało się, że jednego wieczoru miałam dwie rzeczy do wyboru, to była prawdziwa klęska urodzaju. Przede wszystkim skupiałam się jednak na koncertach, muzyka dawała mi największą radość. Przez te pięć lat posłuchałam wszystkich zespołów i muzyków, których uwielbiam. Odkryłam też wielu dobrych, nowych artystów. Doszłam też do momentu, gdy przestałam przyjmować wszystko z bezrefleksyjną radością, tylko dlatego, że mogę posłuchać na żywo, zaczęłam słuchać uważnie i bardziej krytycznie. Ciągle nie jestem na poziomie, by powiedzieć, że tak, mam odpowiedni warsztat i mogę pisać rzetelne recenzje. Nie mogę i nie robię tego. Polubiłam jednak opowiadać o tym, co widziałam i słyszałam. Wiele lat spotykałam się ze znajomymi i zanudzałam ich tymi opowieściami, oni dzielnie słuchali, w końcu wpadłam na pomysł, by otworzyć blog. Był to okres, gdy w tygodniu brałam udział w co najmniej dwóch ciekawych wydarzeniach. Przymus (tak, przymus) uzupełniania tego miejsca, sprawił, że nawet gdy mi się nie chciało, to ubierałam się i jednak wychodziłam, bo miałam obowiązek. Odwiedzałam wiele ciekawych miejsc, miałam swoje ulubione, miałam też takie, do których nie chodziłam, bo nie lubiłam. Z koncertami było najgorzej, bo dany wokalista gdzieś grał, no i trzeba było tam iść, bez marudzenia, nie miałam przecież na to wpływu. Bardzo mi zależało na Skubasie i Fiszu, więc poszłam do Domu Kultury, choć czułam się tam za każdym razem bardzo obco. Mniej mi zależało na Krzyśku Zalewskim, więc nie poszłam do Graffiti. Miałam też tak, że jeśli kogoś już słyszałam na żywo, to jakoś z czystszym sumieniem odmawiałam sobie koncertu, jakoś ten raz mi wystarczył, nie było parcia na kolejny. Lubiłam Radio Lublin, więc nawet nie patrzyłam kto gra, gdy tylko miałam czas, to zawsze z wielką chęcią chodziłam tam. To właśnie w tym miejscu miałam okazję posłuchać moich ulubionych Makabresek czy Martyny Jakubowicz. Dwa razy w tygodniu chodziłam do kina – w środy do Warsztatów Kultury i w tygodniu do Centrum Kultury na Benshi (dyskusyjny klub filmowy). Miałam przyjemność odwiedzać teatry i oglądać wspaniałe przedstawienia, chociażby „Mistrz i Małgorzata” w Teatrze Osterwy na moje pożegnanie z miastem. Chodziłam także na większość spotkań autorskich do Domu Słów. Poznałam dzięki temu grono współczesnych poetów. Rzadko było tak, że podobały mi się ich wiersze, ale wiedziałam, że kiedyś może będę opowiadała z dumą, że na przykład byłam na spotkaniu z Bianką Rolando. Kto wie. 

Widziałam, słyszałam dużo. To wszystko dał mi Lublin. To dobre miasto jest, warto było w nim mieszkać. Nie żałuję tej decyzji. Drugi raz wybrałabym pewnie znów Lublin i znów KUL. Pewnie tak samo skończyłabym polonistykę. Bo człowiek musi uczyć się na własnych błędach, ale to akurat nie były błędy. Taka była moja droga, która prowadziła przez Lubelszczyznę. Dziś idę dalej, spróbuję czerpać pełnymi garściami z miejsca, do którego trafię. Nie wiem czy będzie ono dla mnie tak łaskawe jak Lublin, nie wiem czy robię dobrze zostawiając wszystko i wyprowadzając się. Ale wierzę, że znajdę swoje miejsce gdzie indziej. Dlatego postanowiłam przywrócić do życia tego bloga, niech on będzie łącznikiem między kolejnymi miastami, a ja, jako Ćma, będę miała taki swój mały stały kawałek świata. Będę szukała przeżyć kulturalno-kulturowych, będę się z Wami nimi dzieliła, będziecie pierwsi wiedzieli co u mnie nowego. Bo nowe teraz będzie wszystko. 

Znacie teraz całą moją drogę, która doprowadziła mnie właśnie tutaj. Mam nadzieję, że ten ogień, do którego tak ciągle lecę, nie spali mnie. 



Do zobaczenia za kilka tygodni, to nowe początki są. 

piątek, 21 kwietnia 2017

"O zgubnym wpływie wyższych uczuć" Bukartyka, czyli jakich to mamy dobrych muzyków w Polsce.

Większość wszystkich utworów na świecie to piosenki o miłości. Jak napisać na ten temat, żeby nie było ckliwie, kiczowato, nudno? Nie jest to łatwe, ale da się. Dowodem jest twórczość Piotra Bukartyka. On też pisze o miłości, a jakże, ale raczej o tej trudnej, dojrzałej czy nawet przejrzałej. Trzy lata po „Kup sobie psa” (genialnej i najlepszej na świecie, nieobiektywnym zdaniem Ćmy) na początku kwietnia 2017 roku ukazała się w końcu długo wyczekiwana siódma studyjna płyta „O zgubnym wpływie wyższych uczuć”. Już sam tytuł jest znaczący i wiele mówi.


Na krążku znajdziemy 11 piosenek plus jedną bonusową – „Myślę o Tobie”. Ten bonus to tak trochę przekornie, bo muzyka w stylu reggae (na myśl przychodzi od razu sławny i uwielbiany przez wszystkich „Sznurek”) odstaje od reszty, raczej spokojnych i poważnych melodii i temat też trochę przekorny, bo „Myślę o tobie kiedy to robię”, czyli utwierdzenie ukochanej, że co by się nie działo, to on zawsze myśli. Stylistyka i dowcip dla mnie taki typowo Bukartykowy, widać to chociażby w tej frazie, przy której trudno się nie uśmiechnąć: „zwykle jestem zbyt zajęty, by ci prawić komplementy. I o tym tej piosenki dźwięki, że choć w komplementach jestem cienki, to myślę o tobie kiedy to robię”. No, czyli te uczucia nie zawsze takie zgubne. 

Nie będę opisywała wszystkich piosenek, kupcie płytę, posłuchajcie, zobaczcie sami. O kilku jednak napisać trzeba. 

„I nawet mam już ten dom, a że nie mój to był sen, trochę brak cię kolego, gdy gości rozlega się śpiew. Więc może zajrzysz w tę noc? Może chwilę zostaniesz, jeden z cieni na ścianie, gdy do ognia dołoży się drew.” 
Taki hołd Bukartyk złożył Wojciechowi Belonowi w 30 rocznicę śmierci. Piosenkę "Nawet mam już ten dom" usłyszeliśmy w porannym trójkowym programie w 2015 roku i wiadome już wtedy było, że trafi ona na płytę. Postać Belona znana jest przede wszystkim wielbicielom piosenki studenckiej, poetyckiej, turystycznej - muzyk był współzałożycielem zespołu Wolna Grupa Bukowina. Zmarł przedwcześnie, co było wielką stratą dla wszystkich, powstawało wiele piosenek na jego cześć i jedną z najpiękniejszych stworzył właśnie Bukartyk. Jest to tęsknota za dawnymi czasami i chęć, by choć raz jeszcze można było się spotkać, porozmawiać, pośpiewać, popić razem. Przede wszystkim jest to bezpośredni zwrot do kolegi, zaproszenie do odwiedzin, muzyk opowiada jak jest teraz: „dziś ten starszy to ja, choć i tak w sumie mało się zmieniam (…) Za to w kraju tych zmian, choć czy zawsze na lepsze, to nie wiem. Nawet pije się mniej, teraz w modzie piguły na stres”. Także wspomina jak było wtedy: „dwie gitary, litr wódki i noc przegadana do świtu (…) Twoich wypraw historie, co z trudem mieściły się w głowie, kiedy tu skuty lodem kraj cały zamknięty na klucz. Znakomite toasty, co wyjść mogą tylko na zdrowie. Chociaż gdzieś tam się wie, że taka noc nie powtórzy się już”. I tak to przy spokojnych dźwiękach gitary snuje się ta opowieść, monolog, choć w sumie rozmowa z przyjacielem. Słuchamy z zainteresowaniem, jednak wszystkiego nie da się opowiedzieć, zatem: „opowiadać by długo, więc pewnie dokończę u ciebie. Gdy już dowiem się sam gdzie to jest, jeśli w ogóle jest”. Potrzeba takich piosenek, bardzo potrzeba. 

Większość płyty mówi jednak o miłości – tej dojrzałej już, nie młodzieńczej, nie początkach - bardziej końcach. Ja znam trochę tę twórczość Bukartyka i powiem Wam, że dla mnie niektóre historie z piosenek, to prologi bądź epilogi do znanych już utworów. Na przykład „Niech sobie śpi”, czy nie można powiedzieć, że to ciąg dalszy „Czego tylko chcesz”? Młoda żona, co przecież chciała tego, mąż dla którego skończył się już ten bal. I tylko życia żal, no żal. O skończonej miłości, choć już nie młodej żony, a raczej starszej kobiety, usłyszymy w „Tuszu do rzęs”. To też jest bardzo smutna piosenka. Bo o upływającym czasie, który robi swoje, a razem z nim przemija miłość. Najlepiej się po prostu z tym pogodzić, bo przejmowanie się tym nie ma sensu, jak ten tusz na rzęsach. Muzycznie jest to bardzo fajnie wyciszająca piosenka, ja ją właśnie za to lubię, emanuje z niej taki spokój. 

A na koniec opowiem o najlepszej zależności, jaką znalazłam! Pamiętacie „Kup sobie psa”? No, to tam był ten bohater, co to pogodził się już z rozstaniem, jest mu fajnie, bo ma gitarę, książki, wódkę no i oczywiście psa. I nawet może sobie rozmawiać (przez telefon!) z tą kobietą, bo już mu minęło wszystko. I wiecie co? Ten sam bohater pojawia się na tej płycie! Tylko jeszcze niepogodzony. Ona znów dzwoni („ot, tak sobie, w sumie po nic. Co ty powiesz, ach jak miło!”). Ale on nie bardzo chce z nią rozmawiać, ciągle przeżywa rozstanie, ciągle leczy kaca, a nawet zastanawia się nad samobójstwem. I dlatego uważam, że "Leje wieje" to bardzo wesoła piosenka. Przede wszystkim wesołość słyszymy w muzyce oczywiście (to są wyżyny ironii! wesoła muzyka i taki tekst, w sumie trochę o tragedii, o tym tytułowym zgubnym wpływie wyższych uczuć), ale jednocześnie tragicznym tekstem się nie przejmuję, bo przecież znam „Kup sobie psa” i wiem, że pogodzi się w końcu z tym i nawet nieźle będzie się miał. Kupił sobie psa i to właśnie dlatego ;) 

Oczywiście nie musicie wierzyć w moje nadinterpretacje, ale polecam dla zabawy poszukać sobie takich zależności w tekstach Waszych ulubionych muzyków. Ja znam dobrze wszystkie piosenki Bukartyka i dlatego pozwalam sobie na składanie różnych całości, jednocześnie zdaję sobie sprawę, że to tylko moja wyobraźnia, a czy jest w tym ziarno prawdy? Nie wiem. 

Płyta w całości jest piękna i naprawdę polecam kupić i posłuchać. Iść na koncert najlepiej. Może spotkacie tam Ćmę ;) Ja czekałam długo i jestem bardzo usatysfakcjonowana. 



Dodam jeszcze tylko, że wraz z nową płytą, nastały zmiany w zespole. Na perkusji zamiast Krystiana Majderdruta gra teraz Łukasz „Samba” Dmochewicz, nad czym ja osobiście ogromnie ubolewam. Nie, nie podważam umiejętności Dmochewicza, po prostu Majderdruta bardzo lubiłam i uważałam za mocny punkt każdego koncertu i każdej piosenki. Dlatego żal. 

A na koniec rozwiążę zagadkę z mojego Facebookowego posta. Napisałam, że pojawi się wpis o płycie z licznymi lubelskimi akcentami. Pytałam co to może być. Nikt nie zgadł, więc odpowiadam sama. Po pierwsze, Krystian perkusista jest z Lublina, a po drugie chórki w piosence „Ten sam punkt” śpiewa Kasia Łopata, która pochodzi z Lublina i która nagrała już dwie swoje solowe płyty. Pięknie śpiewa między innymi Osiecką, a w jej zespole na gitarze gra nie kto inny jak Krzysztof Kawałko. 

A po trzecie i najważniejsze – największa fanka Piotra Bukartyka mieszka w Lublinie! :D 

PS Jeśli zastanawiacie się, co będziecie robić 20 maja, to ja Wam podpowiadam, że możecie przyjechać do Lublina i spotkać się z Ćmą. Z Ćmą najlepiej spotkać się na koncercie Bukartyka i tu taka wspaniała wiadomość, że właśnie tego dnia będzie on grał w Klubie Graffiti! Czyż to nie cudownie?! Ja tam już przebieram skrzydełkami z radości i zniecierpliwienia! Do zobaczenia! Prawda?

niedziela, 19 marca 2017

Będziesz szczęśliwa, gdy będziesz sobą. Bądź zawsze sobą! Pod warunkiem, że nie jesteś gruba


W piątek 17 marca usłyszałam największą bzdurę wszech czasów. Zagotowałam się trochę, bo ileż można słuchać takich głupot. W Trójkowej audycji Michała Olszańskiego była kobieta, która schudła. I tak, właśnie to jest jej największym sukcesem życiowym. Od małego była małą nieszczęśliwą kluską, całe życie schodziło jej na rozmyślaniach jak to beznadziejnie jest być grubą kobietą. Robiła wszystko by schudnąć, udawało jej się, a później wracała do poprzedniej wagi (tzw. efekt jo-jo). Miała męża, dzieci, firmę, chodziła na wystawne bale. Ale cały czas była nieszczęśliwa, bo była kluską.


Tak wygląda przeciętna gruba kobieta - leży sobie i w spokoju pije kawę. 


To taka mniej więcej charakterystyka jej życia. Po neutralnym wstępie przejdę do absurdów tej opowieści.

Jak w ogóle można wmawiać ludziom, że całe ich szczęście i dobre samopoczucie zależy od wagi! Jak można całe życie podporządkować temu mankamentowi urody? Piszę „mankament”, choć tak naprawdę, na miłość Boską, przestańmy w końcu traktować grubych ludzi jako tych gorszych, brzydszych, mniej ciekawych, z defektami. Bo jest to naturalna cecha wyglądu, dopóki otyłość nie prowadzi do chorób, a często nie prowadzi, bo nie mówię ani ja, ani bohaterka audycji, o ekstremalnej wadze zagrażającej życiu i normalnemu funkcjonowaniu. Kobiety, to że mamy kilka kilogramów więcej niż… no właśnie, niż kto? Czemu to chude dziewczyny uznajemy za wzór urody? To tylko umowa, nawet nie nasza osobista, bo ja z nikim nie podpisywałam umowy, że rozmiar 36 będzie jedynym akceptowanym. Ludzie grubi* spotykają się z ogromną nietolerancją. Wiem, bo sama taka jestem. Ale wiecie co? Mi to nie przeszkadza i nie dam sobie wmówić jakiejś pani z radia, że powinnam schudnąć, nie uwierzę jej, że nagle wraz z utratą wagi osiągnęła 100% szczęścia, jak to próbuje nam wmawiać.

Druga kwestia – „tak, miałam nadwagę, ale miałam wielu znajomych, bo nadrabiałam uśmiechem. Byłam bardzo życzliwą i sympatyczną osobą. Ludzie otyli tak mają, bo ciągle obawiają się, że stracą w pewnym momencie akceptację, więc w ten sposób budują sobie zaufanie”. Każdy, ale to dosłownie każdy gruby człowiek dostał w tym momencie w twarz od paniwkońcuchudej. Widzicie to? Jesteś gruba – automatycznie jesteś miła. Bo: a) musisz być miła, inaczej nie będą cię lubić (w takim wypadku ludzie szczupli chyba nie muszą nic, bo i tak będą lubiani z automatu), b) twoja sympatia jest udawana, bo kalkulujesz sobie w głowie, że gdy będziesz miła, to będziesz troszkę fajna (tylko troszkę, bo fajna nie będziesz nigdy, bo jesteś gruba) c) a więc tak naprawdę jesteś wredną grubą kluską, do tego obłudną, bo udajesz. Ja osobiście jestem grubą wredną kluską i trochę tego nie rozumiem – bo gdyby rzeczywiście było tak, że znajomi w pewnym momencie mi powiedzą „słuchaj, nie pójdziesz z nami na piwo, bo jesteś gruba”, to ja bym, za przeproszeniem, w dupie miała takich znajomych i życzyłabym im, by barman napluł im do picia.

Nie, nie jest tak, że grubi ludzie są mili, bo są grubi. Są mili, bo są. Być może akceptują siebie, albo i nie, tylko nie traktują swojej budowy ciała jako największej życiowej tragedii i cieszą się po prostu z innych rzeczy (np. z przeceny czekolady z całymi orzechami w Lidlu). Ojej, odkryłam największą tajemnicę świata! Ludzie grubi mogą akceptować siebie! Nie jest też tak, że zawsze będzie to pełna akceptacja – ja sama np. nie lubię w sobie tego, że jestem gruba, ale mam też dużo innych zmartwień i nie mam zamiaru przejmować się takimi pierdołami. Powtórzę jednak, żeby ktoś nie pomyślał "o, ta to się wymądrza, bo ma stuprocentową samoakceptację" - to, że uważam, że to nie jest najważniejszą sprawą, nie znaczy, że jestem z tą świadomością najszczęśliwszą osobą - bez kompleksów i świadomą własnej wartości. Jest inaczej, jestem jednym wielkim chodzącym kompleksem, moje poczucie własnej wartości jest na poziomie -5, ale jednocześnie wiem, że moja beznadziejność w małym stopniu zależy od tłuszczu. Wiem też, że wolę budować szacunek i własną wartość na trochę innych cechach niż wygląd. Chciałabym, by po śmierci na moim pogrzebie ktoś powiedział "Szkoda Eweliny, była taka dobra", a nie "Szkoda Eweliny, była taka ładna i chuda". Więc skoro postawiłam sobie taki cel, to po co mam postrzegać siebie przez pryzmat wagi? I naprawdę trochę mi żal takich ludzi jak bohaterka audycji. Dziewczyny, macie męża, dzieci, świetną pracę, wykształcenie, ogromną wiedzę, wielu znajomych, ciekawe zainteresowania. I naprawdę te kilogramy potrafią sprawić, że wszystko inne jest nieważne?

I ostatnia bulwersująca mnie kwestia związana z audycją. Pani powiedziała, że chciała studiować medycynę, ale tradycja rodzinna nakazywała jej iść na studia biznesowe. Ok, to rozumiem, szanuję. Ale jednocześnie wiedziała, że interesuje się medycyną i będzie na pewno kiedyś coś robiła w tym kierunku. I ostatecznie została w kręgu zainteresowań, prowadzi gabinet Spa (czy coś w tym stylu, nie pamiętam). A więc uwaga, wbijcie sobie do głowy – medycyna, to medycyna! Spa, to tylko rozrywka, sposób spędzania czasu, sprawianie sobie przyjemności. Nic, po prostu nic, oprócz lekarzy nie pomoże w problemach medycznych. Żadne masaże, żadne ogórki na twarzy i kąpiele w mleku. To nie jest medycyna. I w sumie dobrze, że pani nie poszła na tę medycynę, bo jeszcze z miłości do biznesu otworzyłaby gabinet, leczyła ludzi głodówkami albo krowim łajnem, zbijała kokosy i szkodziła ludziom. Aha, no i pewnie każdej swojej pacjentce, nawet gdyby ta przyszła z drzazgą za paznokciem, pewnie radziłaby schudnięcie. Bo to pomaga na wszystko.

Wracając do wagi – powtórzę – jest mi przykro, że kobiety (dlaczego to zazwyczaj kobiety mają problemy z samoakceptacją?) potrafią uzależnić swoje szczęście od rozmiaru sukienki. Przykro mi, że promuje się jeden tylko wzorzec kobiecego piękna. Przykro mi, że same kobiety kobietom wilkiem, bo bohaterka przyznała, że to dopiero wymówki przyjaciółki zmotywowały ją do zmian. Czyli co, mąż nie motywował? Mężowi było wszystko jedno? Dopiero docinki innej kobiety dały kopa? Nie jest to fajne, taka międzykobieca wredność nie jest fajna. Bądźmy dla siebie dobrzy. Akceptujmy siebie jako Ja, ale także akceptujmy koleżanki, sąsiadki, mamy, siostry, panie z telewizji, panią ze sklepu. Nie wstydźmy się, bo póki nie jesteśmy chore, możemy być sobie szczęśliwe, zadowolone i zaokrąglone.

A, no i jeszcze jedno, zdradzę wam sekret, jak ja radzę sobie z pełnymi troski radami, że jestem gruba i na pewno niefajnie się z tym czuję – zawsze odpowiadam, że nie jestem gruba, tylko puchata i mięciutka ;)



PS Specjalnie nie podaję konkretnych namiarów na audycję i nazwiska tej pani. Pani jest biznesmenką i podejrzewam, że cała jej wizyta w studiu i opowiadanie tych głupot, to był od początku biznes. Nie mam zamiaru nabijać jej kabzy Waszymi klikami w jej witrynę i nazwisko. 


*określenie „gruby” w moim słowniku nie jest pejoratywne, nie mam zamiaru nikogo nim obrażać, bo w końcu sama siebie bym obrażała. A to bez sensu. Gruby, to po prostu gruby – taka sama nazwa jak chudy. Zobaczcie synonimy tego słowa, to one są moim zdaniem bardziej obraźliwe niż używane przeze mnie „gruby”. 

czwartek, 16 marca 2017

Kulturalna Mapa Lublina - Radio Lublin


W centrum Lublina, na obrzeżach Miasteczka Akademickiego, stoi niepozorny i dość brzydki budynek – taki o typowo radiowej urodzie. I radiowym głosie – głosie tysiąca różnych muzyków. Bo to właśnie Radio Lublin. Jak przystało na wierną fankę radiowej Trójki, o innych radiach mam niewiele do powiedzenia. Nie opiszę niestety audycji, nie opiszę typu granej muzyki, nie napiszę o wspaniałych (prawdopodobnie) radiowych redaktorach. A jednak miejsce to znalazło się na mojej Kulturalnej Mapie Lublina i to dość wysoko. Dlaczego? No przez koncerty oczywiście! 

© Mateusz Szeląg. Radio to przede wszystkim to co na antenie, ale ja Radio Lublin cenię za coś innego. 
Bo radio to nie tylko muzyka puszczana z taśmy, radio to także muzyka na żywo. I to jest prawdziwa dusza takich miejsc. Lubelska rozgłośnia posiada naprawdę fajne studio koncertowe. Jak przystało na radio – jest tam przytulnie i kameralnie (nikt podczas koncertu nawet nie myśli o tym, że oprócz nas w studiu, są jeszcze tysiące przed radioodbiornikami). Artyści też czują się pewnie dobrze, bo zawsze z radością i sympatią podchodzą do lubelskich widzów. 

Co tydzień, w piątki w cyklu „Nie tylko Rock’n’Roll w Radiu Lublin” możemy spotkać się z ciekawymi i starannie dobranymi muzykami. Jak to ja mówię – z tej wyższej półki. Ja miałam przyjemność słuchać Piotrka Zioły, Makabresek, Ani Rusowicz, Buslava i Limboskiego. Z racji tego, że mam blisko do Radia, to chętnie tam chodzę, a koncerty dobieram sobie bardziej lub mniej świadomie. Właśnie z mniejszą świadomością poznałam dzięki Radiu Lublin Buslava i cieszę się, że trafiłam wtedy na ten występ, bo okazało się, że to bardzo fajny i utalentowany artysta. Pewnie moja lista odwiedzin radiostacji nie jest jakaś imponująca, ale nie oznacza to, że nikt ciekawy i znany tam nie grał. Z wielkim (bądź trochę mniejszym) żalem przegapiłam takie gwiazdy jak: Basię Stępniak-Wilk, Izabelę Trojanowską, Halinkę Mlynkovą, Grażynę Łobaszewską, Marka Andrzejewskiego, Bokkę, Leskiego, Dominikę Barabas, Kasię Łopatę czy zespół Wilki. Już po tych losowo wybranych artystach możecie zobaczyć, że Radio Lublin zaprasza nie tylko znanych i wielkich, ale także daje szansę na promocję młodym muzykom. 

I dobrze, że są takie miejsca, w których możemy zetknąć się z różnego rodzaju muzyką. A nawet jeśli nie możemy pojawić się wtedy osobiście na koncercie, to przecież nie możemy zapominać, że jest to radio, a radio to takie wspaniałe medium, które może być z nami w domu, wtedy gdy i my musimy w nim być. 

Dodam jeszcze, co dla mnie jest ogromnym plusem, że wejściówki na koncerty są zawsze bezpłatne, wystarczy słuchać Radia Lublin online lub na 102.2 i czekać na sygnał od redaktorów. Mi zawsze się udawało, gdy prosiłam, więc myślę, że i Was chętnie ugoszczą w „zapałkowej” sali koncertowej przy ulicy Obrońców Pokoju w Lublinie. 

www.radio.lublin.pl


:) Plusy: Koncerty co tydzień. Darmowe wejście. Łatwość w zdobyciu wejściówek. Miła i domowa atmosfera. Fajni zapraszani artyści o różnej popularności. Lokalizacja. Rozmieszczenie widowni dopasowane do typu i energii koncertu – albo miejsca siedzące, albo stojące. Bardzo miły pan na portierni i panowie z obsługi. 

:( Minusy: Koncerty na których byłam, były krótkie (ale to chyba nie jest wina miejsca).

poniedziałek, 27 lutego 2017

Kulturalna Mapa Lublina - Klub Dom Kultury

Wielu z Was może być zaskoczonych, że w moim rankingu znajduje się klub. I to prawda, Ćma nie jest typem klubowiczki, imprezowiczki, itd. Nie zobaczycie mnie nigdy wywijającej na parkiecie, duszą dyskotekowego towarzystwa też nie jestem. A jednak na mojej liście najciekawszych miejsc w Lublinie znajduje się klub! Postaram wytłumaczyć się z tego ;) 

www.facebook.com/Domkulturylublin


W ścisłym centrum Lublina, na Krakowskim Przedmieściu, dokładnie w piwnicy jednej z kamienic mieści się jedno z najlepszych miejsc koncertowych. Moim zdaniem oczywiście. Klub ten różni się od innych tego typu miejsc tym, że panuje tam bardzo kameralny klimat. Wszystko dlatego, że to naprawdę piwnica! To tak, jakby ktoś nagle powiedział "oj, mam taką fajną piwnicę w bloku u dziadka, wejdzie tam 400 naszych znajomych, chodź zaprosimy Fisza, przyjedzie i nam zagra, a my napijemy się piwa". Pomieszczenie jest ciasne, niskie, a co za tym idzie - zbliża ludzi. Nie tylko publiczność między sobą, ale także muzycy są dosłownie na wyciągnięcie ręki. Brak barierek, odgrodzenia, czegokolwiek od sceny, sprawia, że w euforii bliskości z ukochanym muzykiem zapomina się o innych (nie oszukujmy się - sporych!) niedogodnościach. 

Dodatkowym atutem tego miejsca jest to, że profil muzyczny jest bardzo spójny i dokładnie przemyślany. Oprócz typowych imprez klubowych kilka razy w tygodniu (o których się nie wypowiem, bo nie chodzę, ale po licznych zdjęciach widać, że ludzie bawią się dobrze), to co najmniej raz w miesiącu możemy spotkać tam prawdziwe gwiazdy polskiej sceny muzycznej, rozrywkowej, ale trochę jednak z lepszej półki - byli to np. Fisz Emade Tworzywo, Skubas, Krzysiek Zalewski, Taco Hemingway, Rysy, The Dumplings, Pezet, Łona i Webber, Xxanaxx i wielu wielu innych. Koncerty są świetne, a później można spokojnie porozmawiać sobie z muzykami, wziąć autograf, zrobić zdjęcie, kupić płytę, wszystko w bardzo luźnej atmosferze, przy piwie i tańcach. Wspominam o tańcach, bo po koncertach zawsze przychodzą didżeje i zaczyna się prawdziwa impreza na parkiecie dla tych, dla których koncert to za mało zabawy. 


:) Plusy: Zapraszani muzycy. Piwniczna, klimatyczna przestrzeń. Lokalizacja. Brak barierek. Duża swoboda. 
:( Minusy: Warunki (ciasnota na koncertach, brak tlenu, zbyt mała przestrzeń jak dla tylu ludzi). Brak miejsca do siedzenia (gdyby ktoś chciał spokojnie usiąść i wypić piwko ze znajomymi między tańcami, to raczej nie tu). Nachalni klubowi fotografowie (ok, pewnie to po prostu moje uczulenie na aparat, choć wiem, że nie tylko ja jestem zdania, że po północy zdjęcia powinny być zabronione ;) )

wtorek, 21 lutego 2017

Kulturalna Mapa Lublina - Zamek Lubelski

Widok na Zamek z Placu po Farze


Tej budowli chyba nie trzeba przedstawiać. Wita on turystów wysiadających na lubelskim dworcu autobusowym, każdy go zna chociażby tylko z zewnątrz. Nie ma chyba osoby, która nie miałaby zdjęcia na tle zamku i schodów ;) Mnie kilka razy skusiło także wnętrze, a przede wszystkim to, co 
tam się dzieje. 

Znalazł się na mojej liście głównie ze względu na wystawy malarskie, ale nie należy zapominać o innych wydarzeniach tam organizowanych. Cyklicznie odbywa się tam "Kino na Zamku", również "Galeria Postaci, a są to koncerty pod przewodnictwem Jana Kondraka. Latem idealnym miejscem do tego jest dziedziniec zamkowy, z którego możemy z kolei przez cały rok oglądać panoramę północno-wschodnich dzielnic miasta. 
Wyjście z dziedzińca na Plac Zamkowy
Ciekawostką, o której wspominam każdemu odwiedzającemu mnie w Lublinie, jest to, że aż do lat 50. ubiegłego wieku na Zamku mieściło się więzienie. Przez 128 lat od 1826 roku Zamek pełnił tę niechlubną rolę, dopiero w 1954 roku stał się siedzibą Muzeum Lubelskiego w Lublinie i do dziś takie jest jego przeznaczenie.
Możemy oglądać liczne wystawy stałe, ale także czasowe - chociażby ostatnia bardzo prestiżowa kolekcja "Malarze Normandii" z płótnami takich malarzy jak Monet, Renoir czy Corot. Dla mnie wielką gratką była wystawa malarstwa Beksińskiego, której oczywiście nie mogłam przegapić, a o moim zetknięciu się oko w oko z dziełami Mistrza pisałam już tutaj


Kaplica Trójcy Świętej w zachodzącym słońcu
Każdy mieszkaniec i turysta choć raz powinien wybrać się na Zamek, by zwiedzić piękne historyczne wnętrza, z Kaplicą Trójcy Świętej na czele. Jest to wyjątkowe sakralne miejsce, jeden z najcenniejszych zabytków Lubelszczyzny. Wnętrza zamkowe wypełnione są różnymi stałymi ekspozycjami, moim zdaniem wyjątkowo ciekawe są te związane z Lubelszczyzną, ciekawe nie tylko dla etnologów, ale także dla wszystkich zainteresowanych tym jak się żyło kiedyś - jaka była moda i jak pracowali nasi przodkowie. 

:) Plusy: Dziedziniec otwarty dla każdego nieodpłatnie. Otoczenie i panorama Zamku. Zamkowy sklepik z ciekawymi pamiątkami.
:( Minusy: Przestrzeń typowo historyczna, trochę niewykorzystana pod względem oferty kulturalnej.

Projekt autorstwa Mateusza Szeląga. Możliwe, że gdyby w XIX wieku
to jemu Staszic zlecił odbudowę zniszczonego zamku, to wyglądałby on tak. Mi się podoba! ;) 

poniedziałek, 13 lutego 2017

Kulturalna Mapa Lublina - Centrum Spotkania Kultur

Spotkanie wszystkich kultur w centrum Lublina, czyli od Teatru w Budowie do Centrum Spotkania Kultur. Obowiązkowy i główny punkt na mapie kulturalnej Lublina. 






W ścisłym centrum Lublina stanął ogromny gmach, który powstawał ponad czterdzieści lat. Już nie Teatr w Budowie, teraz to Centrum Spotkania Kultur. 

Zdjęcie: Rafał Chojnacki Fotografia Architektury


Wnętrze bardzo modernistyczne, industrialne, zachowano surowe ściany, także fundamenty i zbrojenia niedoszłego teatru. Architekt (Bolesław Stelmach) chciał zachować historyczny charakter gmachu, całość jest nawiązaniem do wieloletniej budowy, stąd wrażenie, jakby ona ciągle trwała - cegły, beton, szkło, jakby instytucja była w ciągłej przebudowie, rozbudowie, jakby ciągle była otwarta na nowe pomysły. 

Ideą CSK jest łączenie różnych kultur z całego świata, stąd zapraszani artyści z różnych stron, np. Japonii, Mongolii, Afryki, itd. Bardzo dużo tam się dzieje - koncerty, wystawy, spotkania podróżnicze, filmy i wiele innych. W budynku mieści się sala operowa, filharmonia, sala teatralna, baletowa, kinowa. Jak widać - z rozmachem. 
Wraz z Centrum Spotkania Kultur Lublin zyskał także nowy plac - Plac Teatralny. Stał się on miejscem spotkań lublinian, miejscem wszystkich miejskich wydarzeń (np. strajków czy sylwestra), latem zamienia się zaś w skate park. Dla mnie jest to tzw. betonowy plac, bo króluje tam beton, a ledwo żywe jedyne drzewka posadzone są w betonowych, a jakże!, donicach. 
Oprócz betonu istotne są jeszcze dwie rzeczy - multimedialna fasada, która potrafi rozbłysnąć prawdziwą tęczą i nadać trochę kolorów w szare dni, oraz prawdziwy ogród na dachu. Stworzony jest tam cały ekosystem Lubelszczyzny - posadzone są wszystkie rośliny, które możemy spotkać powszechnie na łąkach, polach i w lasach. I co najważniejsze - hodowane tam są pszczoły! To nie lada atrakcja, te pszczoły w centrum miasta. 

Budynek jest otwarty na wszystkich, więc czasem odbywają się tam wydarzenia tzw. zewnętrzne, co generuje dodatkowe przychody, które później pozwalają na zapraszanie naprawdę wielkich gwiazd z zagranicy, jak np. Seal czy HUUN-HUUR-TU, ale także sprawia, że instytucja cały czas żyje, spełnia swoją funkcję i nie zamyka się na nikogo. Sala operowa mieści 1000 widzów, więc daje to naprawdę ogromne możliwości. 
Od niedawna w budynku mieści się także Teatr Andersena, Zatem jak widać - nazwa jest adekwatna, a idea spotkania kultur jest w pełni realizowana na każdym polu. 

 :) Plusy: Różnorodność oferty. Wielkość budynku. Plac Teatralny. Parking podziemny. Multimedialna fasada. Położenie na mapie.
:( Minusy: Obiekt jest dość ekskluzywny, więc bilety na wydarzenia często nie na kieszeń studenta. Beton. Wszędzie beton. I jeszcze trochę betonu. 


Grafika: Mateusz Szeląg. Każdy element oddaje charakter miejsca. Jest to CSK w skrócie ;) 

niedziela, 5 lutego 2017

To nie pies, to jamnik! Najbardziej intrygujące psy zasługują na własną książkę - czyli "Jamnikarium" Agaty Tuszyńskiej

Zacznę od wytłumaczenia. Bo chciałam napisać recenzję, naprawdę miałam szczere chęci i założenie, że będzie to pierwsza prawdziwa książkowa recenzja na moim blogu, bo książka to wyjątkowa i zasługiwała na to. Ale w trakcie się okazało, że typowej recenzji książki o jamnikach napisać się nie da. 

„Pewne cechy jamnicze są wspólne. Należą do nich: wyrazista osobowość, niezależność, skłonność do terroryzowania (w mniejszym lub większym stopniu) właściciela i spania w łóżku. (…) PS. Mężczyzna lubiący psy to inny gatunek mężczyzny. Mężczyzna akceptujący jamniki należy do elity”.

O tej całej elicie możemy się dowiedzieć z książki Agaty Tuszyńskiej Jamnikarium. Byli to między innymi: Andy Warhol (jamniki Amos i Archie), Melchior Wańkowicz (jamniki Żaba i Dupelek), Jarosław Iwaszkiewicz (Bimek), Vladimir Nabokov (Boks Pierwszy, Drugi, Trainy i Loulou), Antoni Czechow (Brom i Chinina), Zbigniew Hołdys (Bronek i Suseł), John Wayne (Charlie), Clark Gable (Commisioner), Krzysztof Kamil Baczyński (Dan), Gary Cooper (Dyna), Napoleon Bonaparte (Faussete, Napoleon i Grenouille), Jacek Kuroń (Filon i Saga), George Orwell (Hector), Cole Porter (Jezebel), Marlon Brando (Kurze Beiner), Jerzy Wasowski (Mufka), Stanisław Lem (liczna rodzina jamników), James Dean (Strudel) i wielu, wielu innych, nie wspominając już o licznym gronie znanych kobiet, którym także towarzyszył w życiu jamnik. Wszyscy są wymienieni w książce, także w spisie jamników na końcu lektury. 

Jamnikarium Agata Tuszyńska i Lonia, Wydawnictwo MG

„Żadnemu mężczyźnie nie powiedziałam tyle razy, że go kocham. Przecież wie. A może nie jest pewien? Może trzeba go o miłości zapewniać stale? Powtarzać, jeszcze raz i jeszcze raz? A może jedynym jej dowodem jest bezpośrednia i cielesna obecność. Niektórzy tak mają. Jamnikopodobni”. 
Bo miłość jamników jest trudna. Nie jest tak jak z innymi psami, takimi labradorami chociażby czy kundelkami, które całe są miłością. I kochają. Jak idą to kochają, jak patrzą to kochają, w każdym ich ruchu jest miłość i cały czas jakby mówią „spójrz na mnie, kocham cię!”. Ja mówię, że jamniki cechuje pogarda – albo na ciebie spojrzą, albo nie. Nie zrobią niczego, tylko dlatego, że ty tego chcesz. Daj łapę? Przynieś piłkę? No chodź do pańci na kolana? Jak będę chciał, to to zrobię. Ale i tak kochają, nie mówią tego psim językiem, ale kochają. Wyrażają to w obecności. Jamnik zawsze musi „przylegać” do swojego człowieka. Gdy leży obok, to choćby końcówką swojego długiego ciałka musi dotykać człowieka, czuć go, dawać ciepło, dawać i brać wspólne bezpieczeństwo. Kto spał z jamnikiem w jednym łóżku, ten wie jak to wygląda – jamnik leży na całym posłaniu, a ty gdzieś na samym brzeżku, że jeszcze jeden ruch i spadniesz. Bo łóżko jest jego. Człowiek jest jego. W każdym jamniczym domu, to jamnik jest królem. I mówcie sobie ile chcecie o hierarchii, rozmawiajcie z psychologami, behawiorystami, kim tam chcecie – jamnik jest królem i już. Dlatego powszechnie uważa się, że z tą specyficzną rasą poradzić sobie mogą tylko specyficzni ludzie. Ludzie silni. I mądrzy, którzy rozumieją te zależności i nie buntują się głupio przeciwko jamniczym upodobaniom. 

Książka oprócz tego, że jest kompendium wiedzy o samej rasie, jej historii i genezie, jest także potwierdzeniem, że każdy jamnik jest podobny do siebie. Czytając ją wiele razy dochodzi się do takich momentów: „o, to mój też tak miał!”. Przytoczę bardzo zabawny przykład. Towarzysze jamników (bo przecież nie właściciele ;) ) potwierdzą kiwaniem głów, a całą resztę niezaznajomioną z rasą on ubawi. Historię tę opowiadała autorka na lubelskim spotkaniu, po reakcji widowni (kiwanie głów z uśmiechem) wiem, że faktycznie mój jamnik nie był w tym odosobniony. Jamniki to wyjątkowo inteligentne psy. One bardzo dużo rozumieją. Widać to przede wszystkim w oczach i zachowaniu. Z kolei często udają, że są głuche (ja mówię, że po prostu ignorują człowieka). Mój często to pokazywał na spacerze. Ponieważ oboje nie lubiliśmy chodzić na sznurku, to nasz spacer wyglądał jak spacer, a nie wyprowadzanie się. O dziwo, był on bardzo słuchany i grzeczny, ale czasem miał mnie po prostu dość i szedł sobie nie zważając na moje wołania. Nie była to ucieczka w stronę pachnących suczek, był to po prostu powolny spacer w drugą stronę. Czasem wołałam, ale wiedziałam, że to bez sensu, bo prędzej pół osiedla się do mnie zleci, niż ten mój jamnik łaskawie odwróci chociażby tylko głowę w moją stronę. No głuchy. Ale w domu? Niech śpi najtwardszym snem pod dwiema kołdrami i kocem, ty bardzo po cichu i delikatnie otwórz lodówkę. I co? Już słyszysz tupot pazurków po podłodze, bo na lodówkę, to on ma specjalny radar, specjalne trzecie ucho wbudowane. Bo ty pewnie będziesz jadła, bez niego! Pani Tuszyńska pisze, że jej Lońka je wszystko oprócz cytryny i alkoholu. To prawda, jamniki są wszystkożerne. Wszystko oznacza wszystko, nie tylko produkty spożywcze przeznaczone dla ludzi, psów i kotów. Produkty niespożywcze także znajdują się w ich jadłospisie czasem. Najlepsze są smakołyki znalezione samemu na dworze. Albo taka kostka, co to pół roku przeleżała pod wersalką! O, jakie to pyszne, nawet z kurzu nie trzeba otrzepywać, on zje. Istny odkurzacz! PS. Mój alkohol akurat lubił, za to za kawą nie przepadał, aż go odrzucało, żeby psi pyszczek nie zaglądał na stół, wystarczyło podetknąć mu kubek z kawą. Oj, jakie świństwo, weź to ode mnie! O, dolałaś dużo mleka, może wypiję. 

I tak to właśnie na jamniczych opowieściach i wspomnieniach minęło spotkanie w Domu Słów. Było to dla mnie najmilsze i najbardziej wzruszające spotkanie na jakim byłam. Sama książka, to długo wyczekiwana obowiązkowa pozycja na mojej półce, jak i półce każdego jamnikoluba. Oprócz treści, to także pięknie wydana obszerna pozycja z licznymi grafikami, zdjęciami, rycinami, rysunkami, itd., itd. Ucieszy oko każdego miłośnika tej rasy. Mamy też miejsce na własną historię i zdjęcie naszego pupila, więc każdy egzemplarz książki będzie inny i wyjątkowy. Do tego na końcu znajduje się szczegółowy indeks wszystkich zwierząt (co ciekawe, nie po nazwisku właściciela, ale po imieniu zwierzęcia, wszak to książka o jamnikach, a nie ich ludziach!). Podobno szykuje się druga część, bo kolejni znani pasjonaci rasy się znaleźli, więc czekam niecierpliwie. I sama wypatruję wszędzie jamników.

A po spotkaniu poszłam po autograf  i po tym gdy powiedziałam, że mój ukochany
jamnik niestety nie doczekał premiery książki, dostałam taką oto przepiękną dedykację.