sobota, 29 sierpnia 2020

Nie rzucim ziemi...

 Świętowanie

Jak świętować pamięć o wydarzeniach historycznych? Czy kolejny pochód, marsz, złożenie kwiatów pod pomnikami, minuta ciszy, to dobra metoda na obchody rocznic historycznych? 

Moim zdaniem nie. 

Polska to kraj cierpienia, uwielbiamy ten masochizm historyczny. Stawiamy pomniki na każdym placu, by móc później pod nimi palić znicze i składać kwiaty w asyście żołnierzy, harcerzy, delegacji środowisk pracy. No i prezydent, na pewno pod taki pomnik przyjedzie do nas prezydent. Albo przynajmniej premier. No w ostateczności jakaś delegatura rządowa. Nieważne. Ważne, że biało-czerwone kwiaty, z biało-czerwoną wstęgą położą. Czy czegoś się przez to uczymy? Czy te dzieci przyprowadzone przez mamy, babcie i dziadka wiedzą co tu się dzieje i po co? Nie uczą się niczego. Ani oni, ani ich rodzice, a nawet dziadkowie. Bo nie po to są te obchody. Są po to, żeby przyjechał prezydent, żeby żołnierze strzelili w niebo, a  harcerze przemaszerowali ze sztandarem. A po co tak? To już nieważne. 

Na szczęście można inaczej. Na szczęście co jakiś czas, coraz częściej, zdarza się, że jest inaczej. 

Tak też, inaczej, było w tym roku w Piekarach Śląskich (choć kwiaty, garnitury i sztandary też były, no bo jakże to tak bez tego robić obchody, ale to było wcześniej, tego i tak nikt nie zapamięta). 

Widowisko teatralno-muzyczne na 100-lecie Powstań Śląskich

Okazuje się, że ten kopiec usypany przez przodków na cześć przodków, to nie jest tylko po to, by kłaść pod nim kwiaty. To jest bohater wydarzeń historycznych, więc i bierze czynny udział w tym wydarzeniu. Choć usypany został prawie 20 lat po Powstaniach Śląskich, to mimo wszystko stał się symbolem tamtych wydarzeń, symbolem zwycięstwa. 

Same Powstania Śląskie (1919, 1920, 1921) były niezwykle istotne w historii Śląska, ale także w historii Polski. Ślązacy w tamtych latach walczyli o to, by uwolnić się z opresji niemieckiej i przyłączyć Śląsk do Polski. Na skutek walk część Górnego Śląska została przyłączona do Polski, co dało nadzieję dla Ślązaków i Polaków na kolejne lata.

W tym roku obchodzone jest stulecie tamtych wydarzeń. I na szczęście stało się tak, że o Powstaniach Śląskich opowiedzieli tym razem artyści. Sceną był Kopiec Wyzwolenia w Piekarach Śląskich. Przez muzykę, teatr sztuki wizualne artyści opowiedzieli o wydarzeniach sprzed stu laty. Reżyserem spektaklu był Robert Talarczyk (dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach), kierownictwo muzyczne objął Miuosh, scenariusz inspirowany wspomnieniami powstańca Emila Barona stworzyli Dariusz Pietrucha i Miłosz Markiewicz.

Jeśli chodzi o samo widowisko, to oczywiście oprócz warstwy edukacyjnej, to było ono przede wszystkim szczegółowo dopracowane pod względem artystycznym. Dźwięk i obraz współgrały ze sobą w niewiarygodny sposób - interdyscyplinarne przedstawienie łączące teatr, muzykę i sztuki audiowizualne.

Sam Kopiec Wyzwolenia został wykorzystany zarówno jako scena dla aktorów, którzy poruszali się po nim i grali razem z nim, oraz jako tło dla pozostałych wydarzeń. Byłam zachwycona iluminacjami świetlnymi, oświetleniem Kopca, a przede wszystkim mappingiem, czyli wyświetlaniem scen i obrazów na ścianie Kopca. 

Pomiędzy poszczególnymi scenami odgrywanymi przez aktorów, na scenie obok odbywały się występy muzyczne. Piosenki korespondowały ze sceną teatralną. Występowali m.in. Renata Przemyk (wspaniale zaśpiewane "Czerwone słoneczko", niewiarygodnie silny głos!), Bela Komoszyńska, Marcin Wyrostek, Organek, Sebastian Riedel, Zespół Pieśni i Tańca Śląsk i oczywiście Miuosh. No i właśnie piosenka "Dom" zaśpiewana przez Śląsk i Miuosha jest tym, co mi utkwiło w pamięci najbardziej. Jest to takie bardzo "śląskie" połączenie. Uwielbiam. 


Nieprawdą będzie, jeśli powiem, że koncerty dopełniały warstwę teatralną wydarzenia. Tak naprawdę to teatr i muzyka uzupełniały się. Każdy z tych elementów był niezbędny. Prawdą też jest, że ja osobiście bardzo lubię takie monumentalne wydarzenia, gdy dzieje się dużo i na ogromną skalę - zatem te obchody trafiły prosto w mój gust. I chyba nie tylko mój, bo z tego co widziałam, to wielu z widzów zaparło dech i każdy oglądał z zaciekawieniem. 

Ja chciałabym i życzyłabym sobie, by wszystkie wydarzenia historyczne były obchodzone w ten sposób.

Niestety nie mam żadnych zdjęć z tamtego wieczora, bo byłam zbyt zajęta oglądaniem, ale dziś pojechałam znów w to miejsce zobaczyć jak wygląda w świetle dziennym. To właśnie na tej ścianie Kopca rozgrywały się wszystkie wydarzenia. 
Zostawiam tutaj taką pocztówkę. 




czwartek, 10 stycznia 2019

Pozdrowienia ze Śląska


Czemu się nie odzywam i czy nic się u mnie nie dzieje, skoro się nie odzywam? 

No nie, trochę się u mnie dzieje i może dlatego się nie odzywam. Nie odzywam się także dlatego, że trochę nie mam nic do powiedzenia. Przez ostatni rok mało bywam. Na koncertach, w kinach, w teatrach. Zajęłam się za to turystyką – zwiedzam. Zwiedzam różne miejscowości, interesujące miejsca odwiedzam. Ostatnio byłam pierwszy raz w życiu we Wrocławiu. Szukałam krasnali, np. takiego oto Krasnala Bamboszka spotkałam: 

Krasnal Bamboszek pod Hotelem B&B we Wrocławiu.
 Leży i nic nie robi. Prawidłowo.

We Wrocławiu odwiedziłam także bardzo ciekawe muzeum mieszczące się w podziemiach rynku w zlokalizowanych tam poniemieckich bunkrach „MovieGate – Galeria Sztuki Filmowej Wrocław”. Można tam zobaczyć z bliska wiele oryginalnych rekwizytów ze światowych znanych filmów, jak np. samochód Jamesa Bonda czy kostium „Piratów z Karaibów”. Tym, którzy uważają, że filmowe rekwizyty i kostiumy to za mało, powiem, że oprócz tego znajdziecie tam niewielką, acz ciekawą, galerię rysunków Henryka Sawki, sale iluzji a także w części obiektu zachowano historyczny charakter, gdzie mieszczą się rekonstrukcje pomieszczeń bunkra. 

Najbardziej jednak przez ten rok skupiłam się na zwiedzaniu zabytków Górnego Śląska. Przewodnikiem był mi Szlak Zabytków Techniki. A dzięki zabawie z pieczątkami miałam zaplanowany prawie każdy weekend wakacji. 



Najciekawsze w industrialnym dziedzictwie Górnego Śląska są oczywiście kopalnie. Na Szlaku mieści się ich dokładnie 7 – Zabytkowa Kopalnia „Ignacy” w Rybniku, Kopalnia Ćwiczebna „Sztygarka” w Dąbrowie Górniczej, Sztolnia „Czarnego Pstrąga” i Zabytkowa Kopalnia Srebra w Tarnowskich Górach, Kopalnia Guido, Kopalnia „Królowa Luiza” w Zabrzu, no i moim zdaniem najciekawsza turystycznie – Sztolnia „Królowa Luiza” w Zabrzu. Uważam, że każdy powinien kiedyś odwiedzić kopalnię, zobaczyć jak to jest pod ziemią. 
Niektóre z miejsc Szlaku Zabytków Techniki są trudniej dostępne – np. do rozsławionego Guido czy Browarów Tyskich bilety trzeba rezerwować z wyprzedzeniem, ale są też miejsca, nie mniej ciekawe, gdzie wstęp jest darmowy, z czego serdecznie polecam korzystać. Na przykład taka Radiostacja w Gliwicach – niby zwykła drewniana konstrukcja (wysoka na 111 metrów, uważana jest za najwyższą drewnianą konstrukcję na świecie), ale jak się stanie pod nią, to robi to ogromne wrażenie. Człowiek od razu staje się jakiś taki mniejszy ;) . 

Radiostacja w Gliwicach.


Zostało mi jeszcze dużo do odkrycia z pięknego Śląska i reszty Polski. Mam także noworoczne postanowienie, żeby od nowa zacząć chodzić na koncerty i do teatru. Więc jest szansa, że może częściej będę pisać i znów stanę się Ćmą Kulturalną. 

Aha, całe moje zwiedzanie dokumentuję na instagramie, więc polecam się śledzić @ewelina.saczuk albo po hasztagach - #zwiedzamświat i #gorolkanaśląsku 

Tymczasem pozdrowienia ze Śląska


Pamiętacie taką piosenkę Anity Lipnickiej "Kochanie zabierz z miasta mnie, ja w mieście żyć już nie umiem"? No więc Ćmy Chłop też kiedyś zabrał mnie za miasto - pojechaliśmy oglądać elektrownie. I tak to nam się żyje na tym Śląsku.

poniedziałek, 12 marca 2018

Awangarda zagościła w Galerii Szyb Wilson w Katowicach



9 marca odbył się wernisaż II Przeglądu Sztuki Współczesnej Nowa Awangarda. Ogromne wnętrza Katowickiej Galerii Szyb Wilson od dawna nie gościły tylu widzów jak w ten wieczór. Artyści, kolekcjonerzy i miłośnicy sztuki współczesnej przybyli zobaczyć inaugurację tej zbiorowej pokonkursowej wystawy.



Ciekawy pomysł na ekspozycję prac, za to wielkie brawa dla pracowników Galerii.
fot. Małgorzata Skorupa | Galeria Szyb Wilson, zdjęcie pożyczone z Facebooka Galerii


Choć Irma Kozina i Marek Kamieński zgodnie stwierdzili, że awangardy obecnie w sztuce nie ma, to jednak warto zagłębić się w wystawę Nowej Awangardy i poszukać w niej czegoś innowacyjnego. Ćma osobiście też twierdzi, że w malarstwie wszystko zostało już powiedziane, a współcześni malarze pokonują tylko sobie postawione bariery, nie odkrywając niczego nowego. Nie zaskakują, a jeżeli szokują to tylko kontrowersją tematu, nie sposobem wykonania. Dlatego warto jednak wyjść z kręgu malarstwa i spojrzeć całościowo na sztukę współczesną. Po to właśnie ten przegląd. I choć spośród ponad 200 artystów, tylko kilkunastu pokazuje coś innego niż obraz, to właśnie na te dzieła „inne niż wszystkie” zwróciłam szczególną uwagę podczas wernisażu. Ciekawe minimalistyczne rzeźby, naturalnych rozmiarów instalacje przypominające sylwetki człowieka czy moja ulubiona rzeźba stojąca nieco na uboczu w Dużej Galerii, przytłumiona przez kolorowy pokój lekarski  - stałą ekspozycję znajdującą się za nią, a prezentowana w konkursie instalacja swoją wymową zarówno szokuje, jak i intryguje. Jest to skulony naturalnych rozmiarów człowiek, pokryty włóknem, jakby mięśniami w rozkładzie, za nim wisi ogromny kokon kryjący czas. 
W drugim kącie Dużej Galerii ukryta jest galeria plakatu i grafiki – kolejna moim zdaniem awangardowa dziedzina sztuki, która zarówno techniką jak i pomysłem wykonania przełamuje schematy. Warto tam się zatrzymać na chwilę i przeanalizować każdą z kilkunastu grafik, niech przeładowanie tego pokoiku ilością dzieł Was nie odstraszy. Ciekawym pomysłem okazała się instalacja znajdująca się w centrum Dużej Galerii. To na metalowym rusztowaniu zawieszone rysunki, grafiki, tkaniny – wszystko tworzy interesującą całość, choć każde z dzieł to indywidualna praca każdego artysty. 

„Nowa Awangarda” to także konkurs. Wyłoniona została trójka laureatów, ich prace zostały specjalnie oznaczone, więc odwiedzając Galerię zwróćcie na to uwagę. Ćma zdecydowanie nie zgadza się z werdyktem jury, ma swoich faworytów. Jeśli do 20 maja odwiedzicie Galerię Szyb Wilson w Katowicach koniecznie dajcie mi znać jakie są Wasze ulubione prace z tej wystawy. Ja swoje typy zachowam dla siebie ;)

Ciągnie swój do swego, czyli ćmy ;)
Ciekawa kompozycja z ćmami, nie zapamiętałam autorki,
ale gdy tylko odwiedzę wystawę na spokojnie, to uzupełnię informację.
                                                   

czwartek, 18 stycznia 2018

Seks w teatrze. Ostatnie tango w Teatrze Śląskim



Nie zdążyłam opowiedzieć o genialnym pożegnaniu z tytułem „Chłopca z łabędziem” Villqista, a już temat się przeterminował, ponieważ zaliczyłam kolejną wizytę w Teatrze Śląskim.

Tym razem w końcu „Ostatnie tango w Paryżu” Alleya w reżyserii Jacka Bały. 

Teatr Śląski z trochę innej perspektywy, bo nie od frontu.
Tak samo jak opisywana przeze mnie sztuka - nie na scenie głównej, a na scenie w Malarni


Trudna historia o miłości, pożądaniu i śmierci


Młoda piękna dziewczyna przychodzi do mieszkania w paryskiej kamienicy, zamierza je wynająć dla siebie i swojego partnera. Tam gwałci ją dużo starszy mężczyzna. I rozpoczyna się seksualna gra między nimi. Wszystko jest w idealnym układzie – ona nie zna jego imienia, on jej, spotykają się w obskurnym mieszkaniu tylko po to, by uprawiać seks. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie uczucia. Jak to zawsze w życiu – one komplikują wszystko.

I tak historia się toczy, nie będę zdradzać więcej. Jeśli oglądaliście film o tym samy tytule – to wiecie o co chodzi. I nie idźcie już do teatru.

Dlaczego nie lubię snobistycznych określeń o wyższości…


Choć ze wstydem przyznaję, że sama często łapię się na snobistycznych zachowaniach tego typu, zazwyczaj w kwestii kin studyjnych i komercyjnych – te drugie uważam za gorsze i filmy w nich wyświetlane również, uznaję tylko niszowe i artystyczne kino europejskie. Prawdą jednak jest, że nie lubię zestawień „wyższości nad”, bo to nieprawda, że teatr jest zawsze lepszy od kina, „Ostatnie tango w Paryżu” pokazało zawodność tego stwierdzenia. Film oglądałam jakiś czas temu, podobał mi się. Tym chętniej wybrałam się do teatru. Chciałam zobaczyć, jak tak kontrowersyjny temat i odważne sceny zagrają na żywo. Chciałam zobaczyć na własne oczy skąd ta burza o seks w teatrze.

Problem spodni


Czasem miałam wrażenie, ze największym problemem tej sztuki są spodnie. Bo choć wyobraźnię mam raczej bujną, to jednak trudno było mi sobie wyobrazić seks przez spodnie. Ten gest gwałtownego rozpinania paska, który miał świadczyć o zdjęciu spodni. To gwałtowne wczepienie się w siebie dwojga ciał. W ubraniu. Komiczne.

I choć aktorzy moim zdaniem grali bardzo dobrze, a już na szczególną pochwałę zasługuje główny bohater (Grzegorz Przybył jako Paul), to jednak udawanie w żywe oczy było dla mnie nie do przejścia. I ktoś może teraz zapytać „to co, chciałaś by się rozebrali i uprawiali ten seks na scenie naprawdę?” Nie wiem czego chciałam, ale na pewno nie chciałam takiego komicznego rozwiązania.

Ogólnie zasada w życiu jest taka, że nic się nie musi. Nie ma obowiązku robienia czegokolwiek. I przedstawień teatralnych z seksem w roli głównej też nie trzeba robić. Zwłaszcza gdy się nie ma pomysłu na autentyczne czy artystyczne rozwiązania.

Sztuka nie wywołała u mnie jakichkolwiek skrajnych emocji – ani zachwytu, ani oburzenia. Nie polecam.



Mocne 4/10

środa, 4 października 2017

Letni miszmasz

Po wznowieniu bloga, kilka miesięcy temu, obiecałam regularność. Na obiecywaniu się skończyło. Oczywiście nie przestałam szlajać się kulturalnie, ale problemy techniczne, brak czasu i brak Internetu stacjonarnego (tak, takie rzeczy się zdarzają, w XXI wieku!) sprawiły, że o wpisach nie myślałam. Ale żebyście nie byli stratni i nie czuli się opuszczeni przez Waszą Ćmę, postanowiłam zdać krótką relację co nowego u mnie i co fajnego widziałam od tego 28 lipca, czyli od koncertu Bukartyka w Warszawie, nad którym ostatnio się zachwycałam, a później zamilkłam. Będzie krótko, zwięźle i w punktach (przynajmniej postaram się, takie mam wstępne założenie).


Przede wszystkim Ćma przeprowadziła się do Katowic i tu sobie pomieszkuje chwilowo. Katowice to piękne miasto jest. Widziałam już Spodek i NOSPR, co prawda tylko z zewnątrz, ale wrażenie i tak robią ogromne. Poza tym standardowo zachwycam się tramwajami, a nieopodal Rynku jest najlepsza na świecie pączkarnia, o czym Ćma koniecznie musiała wspomnieć. (W ogóle mam wrażenie, że Katowice to miasto węglem i pączkami stojące)

Widok na główny plac Nikiszowca. Z przyczajenia. 

  1. Na końcu świata, prawie już w Sosnowcu, znajduje się najpiękniejsza dzielnica Katowic – Nikiszowiec. Składa się ona z tradycyjnych, sięgających XIX wieku, familoków, czyli zabudowań robotniczych. To przepiękne kamienice z czerwonej cegły, rzędem stojące wzdłuż wszystkich wąziutkich uliczek Nikiszowca. Na skraju Nikisza, na granicy z Janowem (dzielnicą iście artystyczną), znajduje się Galeria Szyb Wilson, w której to Ćma spędza ostatnio najwięcej czasu. Pierwszym wydarzeniem, prawdziwie światowym, w którym wzięłam udział, był X Art Naif Festiwal, czyli Festiwal Sztuki Naiwnej. Galeria Szyb Wilson od czerwca do sierpnia wypełniła się przepięknymi, pełnymi kolorów i miłości obrazami artystów naiwnych. Czym jest sztuka naiwna wspomnę pewnie jeszcze kiedyś.
  2. W międzyczasie wybrałam się do kina. Na normalnie biletowany film, czego w Lublinie nie robiłam, bo tam miałam ogromną ofertę darmowych seansów. Jednak zwiastuny „Podwójnego kochanka” François Ozona tak mnie intrygowały, że postanowiłam złamać się i odwiedzić jedno z katowickich kin. Zawiodłam się okropnie. Historia może i intrygująca, ale bardziej nudna niż wciągająca. Thriller z tego żaden, film erotyczny jeszcze bardziej. Jedynie określenie „psychologiczny” jakoś się zgadzało. Co zabawne, film jest od 18 roku życia, więc na sali kinowej siedziały same dorosłe osoby, a mimo to, przy scenach erotycznych, panie chichotały jak nastolatki przy książce od biologii.
  3. 26 sierpnia na zakończenie lata w Tychach w parku pod żyrafą (tam faktycznie z jednego pomnika zrobiono żyrafę! Wcześniej on z wyglądu był podobny zupełnie do niczego) odbyły się koncerty. Ja pojechałam głównie na Miuosha, ale ostatecznie zostałam na wszystkich. Po Miuoshu na scenę weszli Acid Drinkers – to zdecydowanie nie moje klimaty, nie to miejsce, nie ta pora. Rozbolała mnie jedynie głowa nagrzana popołudniowym letnim słońcem. Później przyszedł czas na Myslovitz. Jest to zespół, którego ja słucham z przyjemnością, taki też był ten koncert. Kilka znanych hitów starego Myslo, kilka nowych piosenek epoki porojkowej, wszystko złożyło się w miły i odprężający koncert (odprężający zwłaszcza po Acid). Zapadł już zmrok, więc słońce przestało być już udręką. Na koniec na scenie pojawił się zespół T.Love, który chyba ma się żegnać ze sceną, ale ciągle nie mogą doliczyć się pieniędzy na koncie, więc pożegnalna trasa trwa i trwać będzie przez kolejne 10 lat, tak na moje oko.
  4. Dwa tygodnie później wybrałam się do Tarnowskich Gór na Gwarki. Oczywiście główną i jedyną atrakcją dla mnie miał być koncert Miuosha. Znów zabójcza pora – tuż przed 16, tym razem słońce nie dało się we znaki aż tak jak w Tychach. Publiczność też jakby trochę bardziej dopisała niż ta tyska. Zawiodła za to technika, w trakcie koncertu muzycy mieli problem z nagłośnieniem, co bardzo zdenerwowało Miuosha, który jest perfekcjonistą i nie lubi takich wpadek. Po kilku przerwach technicznych, koncert mógł już w najlepsze dobiec do końca. Mam taką małą osobistą uwagę – materiał z nowej płyty („Pop”) nie brzmi uż tak świetnie jak ten z „Pana z Katowic” czy „Piątej strony świata”. „Pop” sam w sobie bardzo mi się podoba, koncertowo jednak nie broni się. Oczywiście starsze kawałki również są grane – one wypadają rewelacyjnie.
Zanim poszłam na koncert, postanowiłam sprawdzić co jeszcze oferują tarnogórskie Gwarki. Okazało się, że to wspaniały jarmark rękodzieła i wyrobów rzemieślniczych. Kilkadziesiąt straganów z pięknymi dziełami sztuki, naprawdę warto poświęcić chwilę na oglądanie i zakupy.
  1. 14 września w Galerii Szyb Wilson odbył się uroczysty wernisaż wystawy malarstwa „7 wymiar sztuki”. Jest to wystawa zrzeszająca cztery południowopolskie okręgi Związku Polskich Artystów Plastyków. Gości było niewielu (wszak kto ma czas w czwartek o 18, by przyjechać na ten katowicki koniec świata?), ale za to dawało to możliwości na miłe osobiste pogawędki wśród dzieł sztuki. Wystawa wisieć będzie w Galerii jeszcze do końca października, więc naprawdę zachęcam. Przy okazji warto zajrzeć na Dużą Galerię, bo tam tego samego dnia swoją premierę miała wystawa „Kobiety”, prezentująca kilkanaście wybranych obrazów z prywatnej kolekcji Galerii, a wszystko połączone pierwiastkiem jakże ciekawym, bo kobiecym.
  2. Trzy dni później czekała mnie wycieczka do Kielc – tam w Pałacyku Zielińskich grał Piotr Bukartyk. Sala pękała w szwach, mimo brzydkiej pogody kielczanie tłumnie przybyli na koncert. I choć mówię tak o każdym koncercie Bukartyka, to ten naprawdę był wyjątkowy. Artysta powrócił do piosenek, których nie grał od lat („W sprawie sztuki filmowej”) i takich, które w małym gronie instrumentów brzmią najlepiej („Nawet mam już ten dom” – nie bez znaczenia przy tej piosence było świętokrzyskie, bo to właśnie z Buskiem związany był Bellon). A najważniejsze, jeszcze nigdzie indziej nie była grana druga wersja „Kup sobie psa”, ta filmowa, co świadczy o największej wyjątkowości kieleckiego koncertu.
  3. W kolejny weekend w Galerii Szyb Wilson odbył się Katowice Tattoo Konwent. To wielkie święto tatuażu przyciągnęło artystów i fanów z całej Polski. Przez cały dzień przypatrywałam się z zachwytem pracy prawdziwych artystów. Na moich oczach powstawały niepowtarzalne i niezniszczalne dzieła sztuki na ciele. To był naprawdę intrygujący dzień. Jedynie żal taki, że byłam tylko biernym widzem.
    Praca nad nowym dziełem sztuki i przerażone minionki. 

  4. W ostatni dzień września miałam spotkanie z zupełnie odmienną sztuką, sztuką teatralną. W ramach Metropolitarnej Nocy Teatrów, kolejny raz w Galerii Szyb Wilson pojawił się Teatr Śląski z przedstawieniem „Leni Riefenstahl. Epizody niepamięci”. Dawno nie byłam w teatrze, dlatego cieszyłam się podwójnie na ten wieczór. Niestety spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Tak, sztuka była obrazoburcza i kontrowersyjna, ale czasem to nie wystarcza, by wstrząsnąć widzem i wzbudzić zainteresowanie. Ja byłam już znudzona kolejnymi przewidywalnymi scenami z tańcem i figurami gimnastycznymi nagich aktorów. Nie wiem czemu służyć miały gumowe maski na twarzach, nie przedstawiające żadnych emocji. Może wynikało to ze zbyt wielkiej ilości postaci, a małej aktorów? Może to po to, by ludzie nie zorientowali się, że w kolejnej scenie, to właśnie Hitler tańczy nago na scenie jako niemiecki lekkoatleta? Na wyróżnienie zasługuje jedynie żywy instrument na scenie – perkusja w rogu sali, która w odpowiednich momentach dawało o sobie znać. Taki interesujący przerywnik w monotonii przedstawienia.
No i tak właśnie minął mój sierpień i wrzesień. A u Was co ciekawego się działo? Opowiadajcie w komentarzach.  
Niech moc będzie z Wami.
Do zobaczenia w Kato. 

sobota, 29 lipca 2017

I jeśli tu czegoś brak, to miejsca na nową miłość, bo ta ma lata cztery. Bukartyka koncert nad Wisłą

Jadąc wczoraj do Warszawy, całą podróż pociągiem słuchałam płyty „O zgubnym wpływie wyższych uczuć”. Choć znałam już wszystkie piosenki na pamięć, chciałam jeszcze lepiej wgryźć się w tę płytę. Wieczorny koncert, na który to wybrałam się do stolicy, był jedną wielką niewiadomą. Nie był to oczywiście mój pierwszy koncert Piotra Bukartyka. Na trasie z „Kup sobie psa” widziałam się z nim 5 razy. Jednak najnowszą płytę miałam usłyszeć po raz pierwszy na żywo. 


Występ odbył się klubie przy plaży nad Wisłą MONTA Beachball & More. Okazało się, że jest to bardzo fajne miejsce na tego typu koncerty – kameralne, a jednocześnie w klimacie klubu muzycznego, a nie domu kultury. Plusem jest także to, że muzyki słuchać można przy stoliku, z piwem w ręku, zero dyskomfortu i poczucia skrępowania. Za oknem lało wiało, a w środku dość spory tłumek fanów bawi się bardzo dobrze przy dźwiękach super muzyki na żywo. 

Nowa płyta przyniosła ogromne zmiany w składzie zespołu. Oczywiście niezastąpiony Krzysztof Kawałko ciągle jest lewą ręką i jego solówki na gitarze nieustannie wprawiają w zachwyt. Jednak w zespole pojawił się nowy basista i perkusista. Chłopaki dają radę, nic złego nie mogę powiedzieć, ale za Krystianem Majderdrutem ciągle płaczę i nie mogę pogodzić się z tym, że nie gra już w zespole na perkusji. 

Gdy dwa lata temu pojawiła się informacja o tym, że szykuje się nowa płyta, wpadłam jednocześnie w zachwyt i strach. Koncerty promujące „Kup sobie psa”, na których byłam, były genialne, nic lepszego nie mogło mnie spotkać, bałam się więc, że pojawienie się nowych piosenek, odsunie na dalszy plan te starsze, to naturalne. Ja mam oczywiście z tym problem, ponieważ prawie wszystkie utwory Bukartyka są moje ulubione, zatem zawsze czegoś mi brakuje. Wczoraj jednak zabrakło mi bardzo dużo, chyba za dużo. Choć dostrzegam pewne sprawiedliwe traktowanie każdej płyty – po dwie piosenki z dwóch poprzednich, do tego „Małgocha”, „Sznurek” i „Niestety trzeba mieć ambicję”, czyli żelazny repertuar. Najwięcej, co logiczne, utworów z najnowszego wydawnictwa. Jednak też nie wszystkie (tego się spodziewałam, z poprzednią płytą też nie śpiewał całości), zabrakło mi jednak tych, które lubię najbardziej – „Teraz ci zapłacę” i „Łajdak i świnia”. 

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jeszcze nic nie jest stracone, poprzednie koncerty pokazały mi, że wszystko się może zdarzyć, a repertuar nie jest stały. Jaką ja radość wtedy przeżyłam, gdy nagle usłyszałam w Radomiu „Czego tylko chcesz”, choć nie jest to zbyt popularna piosenka, czy na tym samym koncercie „Taki tam grzech”, a to na pewno musiał być powrót po latach, ponieważ artysta mylił się w tekście (wprawne ucho fana takie rzeczy wyłapuje ;) ). Jedyne co mi zostaje, to wyruszyć znów w trasę za nim, więc czekam z niecierpliwością na jesienne ogłoszenia o nowych koncertach, trzymajcie kciuki, żebym znów miała wszędzie po drodze.

Chwalę się, ponieważ jestem dumna z mojej fanowskiej kolekcji. Brakuje mi "Z czwartku na piątek", no i najbardziej "Z głowy", dlatego jeśli ktoś z Was spotka tę płytę u jakiegoś antykwariusza czy kolekcjonera, który nie będzie żądał za nią milionów monet, to dajcie mi szybko znać. 

sobota, 22 lipca 2017

Nowe początki, powroty i wspomnienia. Kulturalny miszmasz


Otworzyłam książkę i przeczytałam dedykację sprzed dziesięciu lat: „Ewelinko, niech Św. Rita Cię wiedzie na cudne manowce”. Marta Fox, wpisując się do mojego egzemplarza „Świętej Rity od Rzeczy Niemożliwych”, była prorokiem z najlepszymi życzeniami. To będzie historia mojej drogi. Drogi przez życie, która prowadziła mnie na te cudne manowce. I choć powtarzam często za Agnieszką Osiecką: „a ja jestem, proszę pana, na zakręcie”, to właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli mam ciągłe zakręty i ślepe uliczki, to tylko znak, że jestem w drodze. A bycie w drodze nie jest w końcu takie złe, bo drogi przecież dokądś prowadzą. Jestem w połowie, opowiem więc o początkach.

fot. Michael Lechner / www.unsplash.com






Tuż po maturze, jeszcze w maju, postanowiłam wyjechać do Niemiec do pracy. Zamieszkałam u niemieckiej polsko-włoskiej rodziny. Zajmowałam się domem, sprzątałam, opiekowałam się dzieckiem. Mieszkałam w pięknej, małej miejscowości w Hesji, niedaleko Frankfurtu. Otaczały nas pola, lasy i góry, a spoglądając w dal, widziałam Zamek Frankensteina. W bocznej uliczce spotkałam znak „zakaz wjazdu czołgami”, wszystko było inaczej. Z okna miałam piękny widok na park, graniczący z naszym podwórkiem – ze starymi drzewami, alejami, niskim murowanym ogrodzeniem, czasem spacerowali tam ludzie, spytałam w końcu:

-Asia, co to za park? Taki ładny, tajemniczy. Czemu my tam nie chodzimy na spacery?

-To nie park, to cmentarz. 

Tak, sąsiadowałam z cmentarzem dla psychicznie chorych. 

Nie wytrzymałam długo. Tęskniłam bardzo, ciężko powiedzieć za czym, chyba za wszystkim. Najbardziej żałowałam języka, myślałam sobie, że tak mnie zawsze fascynował język polski, tyle książek przeczytałam, tyle pięknych słów poznałam, a teraz co, mam do końca życia mówić po niemiecku?

Wróciłam. Zdążyłam jeszcze na rekrutację na studia, zapisałam się i bezmyślnie stałam się studentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Miałam być pielęgniarką, pierwszy i ostatni raz pomyślałam o tym, co powinnam zrobić, by mieć łatwe życie, bo po tym na pewno znajdę pracę. I tak jest, moje koleżanki z tamtych studiów nie miały żadnych problemów z pracą. Teraz zarabiają, zakładają rodziny, rodzą dzieci, kolejne już, i budują domy, są chyba szczęśliwe, przynajmniej na takie wyglądają na zdjęciach wrzucanych do Internetu, zawsze piękne i uśmiechnięte. Ja nie wytrzymałam długo. Nie potrafiłabym być pielęgniarką, nie lubię pielęgniarek, znienawidziłabym w końcu i siebie. Zawsze też byłam człowiekiem, który lubił dociekać – dlaczego właśnie tak, a nie inaczej, czy nie mogę zrobić tak, żeby było tak samo dobrze, ale po mojemu? Usłyszałam, że nie, że nie jestem tu, żeby myśleć, tylko żeby robić. Tak jest zapisane w książce, więc tak właśnie mam robić i bez gadania. Dodam tylko, że chodziło o rozkładanie prześcieradła na łóżku, nie o operację na otwartym sercu. No to nie umiałam tak nie myśleć. Niemyślenie nie wychodzi mi. Jednocześnie był to okres bardzo męczący fizycznie – o godzinie 5 wychodziłam z domu na pociąg, wracałam o godzinie 21. W styczniu postanowiłam rzucić to, znalazłam sobie inne studia, pomyślałam, że może tam mi się uda. 

Udało się, w październiku wyjechałam do Lublina. Tutaj zmieniło się całe moje życie, zmieniłam się ja. Spędziłam tu pięć bardzo dobrych lat. Przyzwyczaiłam się do tego miasta, przywykłam. Było ciężko, oczywiście. Wszyscy myślą, że Lublin to taka większa wioska, że pewnie prądu tu nie ma, a po drogach jeżdżą jeszcze furmanki. Jasne, nie jest to Warszawa ani Tokio, ale jest to duże miasto, które także stawia pewne wyzwania. Studiowałam na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i w związku z tym miałam największy kłopot. Nie, nie z uczelnią, ale z ludźmi typu „nie znam się, to się wypowiem”. Przez pięć lat mniej więcej raz w miesiącu musiałam kogoś przekonywać, że nie, że nie modlimy się przed zajęciami i nie chodzą po korytarzach księża i zakonnice. Że dobre oceny i kolejne zaliczane sesje nie spadają nam jak manna z nieba, że indeks nie wypełnia nam ksiądz proboszcz na podstawie pieczątek ze spowiedzi. Że tak samo jak wszędzie indziej musimy zdobywać wiedzę, co więcej, w odróżnieniu od wielu innych uczelni, tutaj stawiają na myślenie, tutaj samemu musimy dochodzić do wielu rzeczy, tutaj oprócz typowych przedmiotów, uczymy się także jak żyć, jak dobrze żyć. I wcale nie po chrześcijańsku, uwierzcie, mówię to ja – agnostyk, któremu jeszcze żadna ze stron nie podała mocnych argumentów za albo przeciw. Na uczelni spotkałam wielu wspaniałych ludzi zupełnie innych ode mnie, o całkowicie odmiennych poglądach. Różniliśmy się, ale nie przeszkadzało nam to we wzajemnej sympatii. Kluczem było to, że nikt nigdy nie przekonywał nikogo do swoich racji. Lubiliśmy się za to, że jesteśmy, a nie za to, w co wierzymy.

Zdjęcie zrobione w dniu mojej obrony i dzień przed wyjazdem
z Lublina, chciałam zapamiętać uczelnię jak najlepiej. KUL 

Cała ta opowieść nie jest jednak po to, by zwierzać się ze swojego życia. Wszystko zmierza do tego, że w pewnym momencie stałam się Ćmą Kulturalną. Po prostu, zaczęłam interesować się kulturą. Zaczęłam chodzić na koncerty, do kina, do teatru, na przeróżne wystawy i inne spotkania autorskie. Na to wszystko pozwolił mi Lublin. W mieście działo się wiele, zdarzało się, że jednego wieczoru miałam dwie rzeczy do wyboru, to była prawdziwa klęska urodzaju. Przede wszystkim skupiałam się jednak na koncertach, muzyka dawała mi największą radość. Przez te pięć lat posłuchałam wszystkich zespołów i muzyków, których uwielbiam. Odkryłam też wielu dobrych, nowych artystów. Doszłam też do momentu, gdy przestałam przyjmować wszystko z bezrefleksyjną radością, tylko dlatego, że mogę posłuchać na żywo, zaczęłam słuchać uważnie i bardziej krytycznie. Ciągle nie jestem na poziomie, by powiedzieć, że tak, mam odpowiedni warsztat i mogę pisać rzetelne recenzje. Nie mogę i nie robię tego. Polubiłam jednak opowiadać o tym, co widziałam i słyszałam. Wiele lat spotykałam się ze znajomymi i zanudzałam ich tymi opowieściami, oni dzielnie słuchali, w końcu wpadłam na pomysł, by otworzyć blog. Był to okres, gdy w tygodniu brałam udział w co najmniej dwóch ciekawych wydarzeniach. Przymus (tak, przymus) uzupełniania tego miejsca, sprawił, że nawet gdy mi się nie chciało, to ubierałam się i jednak wychodziłam, bo miałam obowiązek. Odwiedzałam wiele ciekawych miejsc, miałam swoje ulubione, miałam też takie, do których nie chodziłam, bo nie lubiłam. Z koncertami było najgorzej, bo dany wokalista gdzieś grał, no i trzeba było tam iść, bez marudzenia, nie miałam przecież na to wpływu. Bardzo mi zależało na Skubasie i Fiszu, więc poszłam do Domu Kultury, choć czułam się tam za każdym razem bardzo obco. Mniej mi zależało na Krzyśku Zalewskim, więc nie poszłam do Graffiti. Miałam też tak, że jeśli kogoś już słyszałam na żywo, to jakoś z czystszym sumieniem odmawiałam sobie koncertu, jakoś ten raz mi wystarczył, nie było parcia na kolejny. Lubiłam Radio Lublin, więc nawet nie patrzyłam kto gra, gdy tylko miałam czas, to zawsze z wielką chęcią chodziłam tam. To właśnie w tym miejscu miałam okazję posłuchać moich ulubionych Makabresek czy Martyny Jakubowicz. Dwa razy w tygodniu chodziłam do kina – w środy do Warsztatów Kultury i w tygodniu do Centrum Kultury na Benshi (dyskusyjny klub filmowy). Miałam przyjemność odwiedzać teatry i oglądać wspaniałe przedstawienia, chociażby „Mistrz i Małgorzata” w Teatrze Osterwy na moje pożegnanie z miastem. Chodziłam także na większość spotkań autorskich do Domu Słów. Poznałam dzięki temu grono współczesnych poetów. Rzadko było tak, że podobały mi się ich wiersze, ale wiedziałam, że kiedyś może będę opowiadała z dumą, że na przykład byłam na spotkaniu z Bianką Rolando. Kto wie. 

Widziałam, słyszałam dużo. To wszystko dał mi Lublin. To dobre miasto jest, warto było w nim mieszkać. Nie żałuję tej decyzji. Drugi raz wybrałabym pewnie znów Lublin i znów KUL. Pewnie tak samo skończyłabym polonistykę. Bo człowiek musi uczyć się na własnych błędach, ale to akurat nie były błędy. Taka była moja droga, która prowadziła przez Lubelszczyznę. Dziś idę dalej, spróbuję czerpać pełnymi garściami z miejsca, do którego trafię. Nie wiem czy będzie ono dla mnie tak łaskawe jak Lublin, nie wiem czy robię dobrze zostawiając wszystko i wyprowadzając się. Ale wierzę, że znajdę swoje miejsce gdzie indziej. Dlatego postanowiłam przywrócić do życia tego bloga, niech on będzie łącznikiem między kolejnymi miastami, a ja, jako Ćma, będę miała taki swój mały stały kawałek świata. Będę szukała przeżyć kulturalno-kulturowych, będę się z Wami nimi dzieliła, będziecie pierwsi wiedzieli co u mnie nowego. Bo nowe teraz będzie wszystko. 

Znacie teraz całą moją drogę, która doprowadziła mnie właśnie tutaj. Mam nadzieję, że ten ogień, do którego tak ciągle lecę, nie spali mnie. 



Do zobaczenia za kilka tygodni, to nowe początki są.