poniedziałek, 26 września 2016

Spragnieni Lata w Lublinie




Połowa września, to pożegnanie wakacji. A w Lublinie żegna się wakacje razem z Cydrem Lubelskim. Już trzeci raz odbył się tu finał letniej trasy koncertowej „Spragnieni Lata”. Był to szalony wieczór i szalona noc, ale o zmutowanych rybach i piwnej katastrofce wspominać nie będę, napiszę za to o samych koncertach podsumowujących trasę. W tym roku orkiestra Tymona Tymańskiego i jego Tranzystorów wybrała sobie za motyw przewodni piosenki Beatlesów. Towarzyszyła im sekcja wokalna, w skład której wchodzili: Natalia Grosiak, Natalia Przybysz, Krzysztof Zalewski i sam Tymon. W Lublinie gościnnie w jednej piosence zaśpiewała Brodka. Muzycy swoimi aranżacjami nie pastwili się za bardzo nad legendą muzyki rozrywkowej, uszanowali oryginał, choć dodali piosenkom trochę od siebie, trochę świeżości, czasem zaskoczenia. Dla mnie niekwestionowaną gwiazdą tej orkiestry był oczywiście Krzysiek Zalewski i Grosiak. Powiem Wam, że nieźle zdarłam gardło na krzykach i piskach uwielbienia dla nich. Na tytuł najpiękniejszej piosenki wieczoru zasługuje „Julia” w wykonaniu Zalefa i Tymona. Choć Cydr Lubelski jeździł po całej Polsce i wszędzie zarażał świeżością, to finał w Lublinie musiał być oczywiście wyjątkowy i niepowtarzalny. Z wiarygodnego źródła wiem, że muzycy od początku planowali ten koncert dłuższy i oprócz występu gościnnego Brodki mieli zagrać coś więcej. Padło na chóralnie zaśpiewne, oczywiście w szalony sposób, wraz z publicznością - „Ob-la-di ob-la-da”. Ja to w ogóle mam wrażenie, że jak na scenie pojawia się Krzysiek (od tego koncertu nazywany Cygańskim Królem), to zawsze będzie działo się coś szalonego. Kto miał z nim do czynienia, ten wie. I jak tu go nie kochać? ;) Na marginesie dodam jeszcze, że koncert zapowiedział i poprowadził Piotr Metz, dziennikach ceniony i znany szczególnie słuchaczom radiowej Trójki. 


No ale zanim zaczął się finałowy występ trasy, miały miejsce trzy inne koncerty, o bardzo zróżnicowanym poziomie. Zaczęło się od mocnego uderzenia Mai Koman. Ale wiecie, nie takiego uderzenia, że łał, że wbija cię w ziemię i nie możesz pozbierać szczęki. Owszem, mogło tak się zdarzyć, że trzeba by było zbierać szczękę. Taka mogła być sytuacja, że nieopatrznie ktoś, zamiast od początku siedzieć i absorbować dźwięki plecami, stał przy barierce. A pierwsze dźwięki tak mocno wbijały w ziemię, że przy upadku można było uderzyć się w ową barierkę i stracić zęby. Oczywiście zbieranie zębów nastąpiłoby dopiero po koncercie, gdy można było się już bezpiecznie wygrzebać spod ziemi, gdzie było najbezpieczniej, bo jak wiadomo - tam dźwięki nie dochodzą. To mówię tak hipotetycznie, tak mogło być. Na szczęście ja nie byłam na tyle szalona, by poddawać się eksperymentowi Mai. Siedziałam grzecznie i próbowałam zniknąć czekając na lepsze czasy. Lepsze czasy nadeszły godzinę później wraz z Krzyśkiem Zalewskim . 


W każdej pokoncertowej notce przeczytacie, że to człowiek-orkiestra. No i ja niestety nie będę oryginalna, bo to określenie najbardziej do niego pasuje. Jego Solo Akt wygląda tak, że on sam jeden na scenie gra na wszystkim czym się da i do tego śpiewa. Nagrywa sobie po kolei instrumenty i finalnie wychodzi z tego bardzo interesująca kompozycja. Jest to swego rodzaju przedstawienie, zaprezentowanie ludzkich i technicznych możliwości. Bardzo ciekawe, choć przyznam szczerze, że bywa męczące. Zanim usłyszy się w końcu piosenkę, trzeba długo poczekać, a na sam koncert wchodzi bardzo mało utworów. Trochę krytykuję, to prawda, ale to nie zmienia faktu, że to był najlepszy koncert tego wieczoru. A nowy singiel, drugi z kolei zapowiadający kolejną płytę, jest naprawdę wspaniały! „Duran” - cud miód orzeszki! Zagrany w specjalnej aranżacji, jak sam artysta powiedział, nieco lennonowskiej, by wpasować się w motyw przewodni trasy. Ja Krzyśka bardzo lubię, jednak z zespołem nieco bardziej. Po Zalewskim na scenie pojawił się… znów Krzyś. Ha ha ha. No dobra - Brodka. 


Krzyś tylko w chórkach i na instrumentach, ale jak dla mnie on i tak był najlepszym elementem tego koncertu. Ja za Brodką, zwłaszcza za jej nową stylizacją i płytą, po prostu nie przepadam. Dla mnie ona najzwyczajniej w świecie smęci. Po jednej piosence ja już byłam przeraźliwie znudzona. Choć muszę przyznać, że nowa aranżacja Grandy brzmi całkiem nieźle. Koncert był po prostu poprawny. Wizualnie zrobiony świetnie – piękne rozwinięte tło, ciekawe spójne kostiumy zespołu i przyciągający uwagę makijaż Moniki. Całość robiła wrażanie, ale jak dla mnie, to trochę przerost formy nad treścią. 
Ja nie podążałam za Cydrem w trasę, widziałam tylko finał, więc nie wiem jak było w innych miastach, w Lublinie zaś było bardzo fajnie. Orzeźwiająco, świeżo, jak zielone jabłuszko, jak jabłka z Lubelszczyzny i jak Lubelski Cydr. Czyli smacznie. Do usłyszenia i smakowania, mam nadzieję, za rok!


Wszystkie fotografie z koncertu są autorstwa M.Adamski photo, a za zgodę na ich wykorzystanie bardzo dziękuję. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz