sobota, 29 lipca 2017

I jeśli tu czegoś brak, to miejsca na nową miłość, bo ta ma lata cztery. Bukartyka koncert nad Wisłą

Jadąc wczoraj do Warszawy, całą podróż pociągiem słuchałam płyty „O zgubnym wpływie wyższych uczuć”. Choć znałam już wszystkie piosenki na pamięć, chciałam jeszcze lepiej wgryźć się w tę płytę. Wieczorny koncert, na który to wybrałam się do stolicy, był jedną wielką niewiadomą. Nie był to oczywiście mój pierwszy koncert Piotra Bukartyka. Na trasie z „Kup sobie psa” widziałam się z nim 5 razy. Jednak najnowszą płytę miałam usłyszeć po raz pierwszy na żywo. 


Występ odbył się klubie przy plaży nad Wisłą MONTA Beachball & More. Okazało się, że jest to bardzo fajne miejsce na tego typu koncerty – kameralne, a jednocześnie w klimacie klubu muzycznego, a nie domu kultury. Plusem jest także to, że muzyki słuchać można przy stoliku, z piwem w ręku, zero dyskomfortu i poczucia skrępowania. Za oknem lało wiało, a w środku dość spory tłumek fanów bawi się bardzo dobrze przy dźwiękach super muzyki na żywo. 

Nowa płyta przyniosła ogromne zmiany w składzie zespołu. Oczywiście niezastąpiony Krzysztof Kawałko ciągle jest lewą ręką i jego solówki na gitarze nieustannie wprawiają w zachwyt. Jednak w zespole pojawił się nowy basista i perkusista. Chłopaki dają radę, nic złego nie mogę powiedzieć, ale za Krystianem Majderdrutem ciągle płaczę i nie mogę pogodzić się z tym, że nie gra już w zespole na perkusji. 

Gdy dwa lata temu pojawiła się informacja o tym, że szykuje się nowa płyta, wpadłam jednocześnie w zachwyt i strach. Koncerty promujące „Kup sobie psa”, na których byłam, były genialne, nic lepszego nie mogło mnie spotkać, bałam się więc, że pojawienie się nowych piosenek, odsunie na dalszy plan te starsze, to naturalne. Ja mam oczywiście z tym problem, ponieważ prawie wszystkie utwory Bukartyka są moje ulubione, zatem zawsze czegoś mi brakuje. Wczoraj jednak zabrakło mi bardzo dużo, chyba za dużo. Choć dostrzegam pewne sprawiedliwe traktowanie każdej płyty – po dwie piosenki z dwóch poprzednich, do tego „Małgocha”, „Sznurek” i „Niestety trzeba mieć ambicję”, czyli żelazny repertuar. Najwięcej, co logiczne, utworów z najnowszego wydawnictwa. Jednak też nie wszystkie (tego się spodziewałam, z poprzednią płytą też nie śpiewał całości), zabrakło mi jednak tych, które lubię najbardziej – „Teraz ci zapłacę” i „Łajdak i świnia”. 

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jeszcze nic nie jest stracone, poprzednie koncerty pokazały mi, że wszystko się może zdarzyć, a repertuar nie jest stały. Jaką ja radość wtedy przeżyłam, gdy nagle usłyszałam w Radomiu „Czego tylko chcesz”, choć nie jest to zbyt popularna piosenka, czy na tym samym koncercie „Taki tam grzech”, a to na pewno musiał być powrót po latach, ponieważ artysta mylił się w tekście (wprawne ucho fana takie rzeczy wyłapuje ;) ). Jedyne co mi zostaje, to wyruszyć znów w trasę za nim, więc czekam z niecierpliwością na jesienne ogłoszenia o nowych koncertach, trzymajcie kciuki, żebym znów miała wszędzie po drodze.

Chwalę się, ponieważ jestem dumna z mojej fanowskiej kolekcji. Brakuje mi "Z czwartku na piątek", no i najbardziej "Z głowy", dlatego jeśli ktoś z Was spotka tę płytę u jakiegoś antykwariusza czy kolekcjonera, który nie będzie żądał za nią milionów monet, to dajcie mi szybko znać. 

sobota, 22 lipca 2017

Nowe początki, powroty i wspomnienia. Kulturalny miszmasz


Otworzyłam książkę i przeczytałam dedykację sprzed dziesięciu lat: „Ewelinko, niech Św. Rita Cię wiedzie na cudne manowce”. Marta Fox, wpisując się do mojego egzemplarza „Świętej Rity od Rzeczy Niemożliwych”, była prorokiem z najlepszymi życzeniami. To będzie historia mojej drogi. Drogi przez życie, która prowadziła mnie na te cudne manowce. I choć powtarzam często za Agnieszką Osiecką: „a ja jestem, proszę pana, na zakręcie”, to właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że jeśli mam ciągłe zakręty i ślepe uliczki, to tylko znak, że jestem w drodze. A bycie w drodze nie jest w końcu takie złe, bo drogi przecież dokądś prowadzą. Jestem w połowie, opowiem więc o początkach.

fot. Michael Lechner / www.unsplash.com






Tuż po maturze, jeszcze w maju, postanowiłam wyjechać do Niemiec do pracy. Zamieszkałam u niemieckiej polsko-włoskiej rodziny. Zajmowałam się domem, sprzątałam, opiekowałam się dzieckiem. Mieszkałam w pięknej, małej miejscowości w Hesji, niedaleko Frankfurtu. Otaczały nas pola, lasy i góry, a spoglądając w dal, widziałam Zamek Frankensteina. W bocznej uliczce spotkałam znak „zakaz wjazdu czołgami”, wszystko było inaczej. Z okna miałam piękny widok na park, graniczący z naszym podwórkiem – ze starymi drzewami, alejami, niskim murowanym ogrodzeniem, czasem spacerowali tam ludzie, spytałam w końcu:

-Asia, co to za park? Taki ładny, tajemniczy. Czemu my tam nie chodzimy na spacery?

-To nie park, to cmentarz. 

Tak, sąsiadowałam z cmentarzem dla psychicznie chorych. 

Nie wytrzymałam długo. Tęskniłam bardzo, ciężko powiedzieć za czym, chyba za wszystkim. Najbardziej żałowałam języka, myślałam sobie, że tak mnie zawsze fascynował język polski, tyle książek przeczytałam, tyle pięknych słów poznałam, a teraz co, mam do końca życia mówić po niemiecku?

Wróciłam. Zdążyłam jeszcze na rekrutację na studia, zapisałam się i bezmyślnie stałam się studentką Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Miałam być pielęgniarką, pierwszy i ostatni raz pomyślałam o tym, co powinnam zrobić, by mieć łatwe życie, bo po tym na pewno znajdę pracę. I tak jest, moje koleżanki z tamtych studiów nie miały żadnych problemów z pracą. Teraz zarabiają, zakładają rodziny, rodzą dzieci, kolejne już, i budują domy, są chyba szczęśliwe, przynajmniej na takie wyglądają na zdjęciach wrzucanych do Internetu, zawsze piękne i uśmiechnięte. Ja nie wytrzymałam długo. Nie potrafiłabym być pielęgniarką, nie lubię pielęgniarek, znienawidziłabym w końcu i siebie. Zawsze też byłam człowiekiem, który lubił dociekać – dlaczego właśnie tak, a nie inaczej, czy nie mogę zrobić tak, żeby było tak samo dobrze, ale po mojemu? Usłyszałam, że nie, że nie jestem tu, żeby myśleć, tylko żeby robić. Tak jest zapisane w książce, więc tak właśnie mam robić i bez gadania. Dodam tylko, że chodziło o rozkładanie prześcieradła na łóżku, nie o operację na otwartym sercu. No to nie umiałam tak nie myśleć. Niemyślenie nie wychodzi mi. Jednocześnie był to okres bardzo męczący fizycznie – o godzinie 5 wychodziłam z domu na pociąg, wracałam o godzinie 21. W styczniu postanowiłam rzucić to, znalazłam sobie inne studia, pomyślałam, że może tam mi się uda. 

Udało się, w październiku wyjechałam do Lublina. Tutaj zmieniło się całe moje życie, zmieniłam się ja. Spędziłam tu pięć bardzo dobrych lat. Przyzwyczaiłam się do tego miasta, przywykłam. Było ciężko, oczywiście. Wszyscy myślą, że Lublin to taka większa wioska, że pewnie prądu tu nie ma, a po drogach jeżdżą jeszcze furmanki. Jasne, nie jest to Warszawa ani Tokio, ale jest to duże miasto, które także stawia pewne wyzwania. Studiowałam na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i w związku z tym miałam największy kłopot. Nie, nie z uczelnią, ale z ludźmi typu „nie znam się, to się wypowiem”. Przez pięć lat mniej więcej raz w miesiącu musiałam kogoś przekonywać, że nie, że nie modlimy się przed zajęciami i nie chodzą po korytarzach księża i zakonnice. Że dobre oceny i kolejne zaliczane sesje nie spadają nam jak manna z nieba, że indeks nie wypełnia nam ksiądz proboszcz na podstawie pieczątek ze spowiedzi. Że tak samo jak wszędzie indziej musimy zdobywać wiedzę, co więcej, w odróżnieniu od wielu innych uczelni, tutaj stawiają na myślenie, tutaj samemu musimy dochodzić do wielu rzeczy, tutaj oprócz typowych przedmiotów, uczymy się także jak żyć, jak dobrze żyć. I wcale nie po chrześcijańsku, uwierzcie, mówię to ja – agnostyk, któremu jeszcze żadna ze stron nie podała mocnych argumentów za albo przeciw. Na uczelni spotkałam wielu wspaniałych ludzi zupełnie innych ode mnie, o całkowicie odmiennych poglądach. Różniliśmy się, ale nie przeszkadzało nam to we wzajemnej sympatii. Kluczem było to, że nikt nigdy nie przekonywał nikogo do swoich racji. Lubiliśmy się za to, że jesteśmy, a nie za to, w co wierzymy.

Zdjęcie zrobione w dniu mojej obrony i dzień przed wyjazdem
z Lublina, chciałam zapamiętać uczelnię jak najlepiej. KUL 

Cała ta opowieść nie jest jednak po to, by zwierzać się ze swojego życia. Wszystko zmierza do tego, że w pewnym momencie stałam się Ćmą Kulturalną. Po prostu, zaczęłam interesować się kulturą. Zaczęłam chodzić na koncerty, do kina, do teatru, na przeróżne wystawy i inne spotkania autorskie. Na to wszystko pozwolił mi Lublin. W mieście działo się wiele, zdarzało się, że jednego wieczoru miałam dwie rzeczy do wyboru, to była prawdziwa klęska urodzaju. Przede wszystkim skupiałam się jednak na koncertach, muzyka dawała mi największą radość. Przez te pięć lat posłuchałam wszystkich zespołów i muzyków, których uwielbiam. Odkryłam też wielu dobrych, nowych artystów. Doszłam też do momentu, gdy przestałam przyjmować wszystko z bezrefleksyjną radością, tylko dlatego, że mogę posłuchać na żywo, zaczęłam słuchać uważnie i bardziej krytycznie. Ciągle nie jestem na poziomie, by powiedzieć, że tak, mam odpowiedni warsztat i mogę pisać rzetelne recenzje. Nie mogę i nie robię tego. Polubiłam jednak opowiadać o tym, co widziałam i słyszałam. Wiele lat spotykałam się ze znajomymi i zanudzałam ich tymi opowieściami, oni dzielnie słuchali, w końcu wpadłam na pomysł, by otworzyć blog. Był to okres, gdy w tygodniu brałam udział w co najmniej dwóch ciekawych wydarzeniach. Przymus (tak, przymus) uzupełniania tego miejsca, sprawił, że nawet gdy mi się nie chciało, to ubierałam się i jednak wychodziłam, bo miałam obowiązek. Odwiedzałam wiele ciekawych miejsc, miałam swoje ulubione, miałam też takie, do których nie chodziłam, bo nie lubiłam. Z koncertami było najgorzej, bo dany wokalista gdzieś grał, no i trzeba było tam iść, bez marudzenia, nie miałam przecież na to wpływu. Bardzo mi zależało na Skubasie i Fiszu, więc poszłam do Domu Kultury, choć czułam się tam za każdym razem bardzo obco. Mniej mi zależało na Krzyśku Zalewskim, więc nie poszłam do Graffiti. Miałam też tak, że jeśli kogoś już słyszałam na żywo, to jakoś z czystszym sumieniem odmawiałam sobie koncertu, jakoś ten raz mi wystarczył, nie było parcia na kolejny. Lubiłam Radio Lublin, więc nawet nie patrzyłam kto gra, gdy tylko miałam czas, to zawsze z wielką chęcią chodziłam tam. To właśnie w tym miejscu miałam okazję posłuchać moich ulubionych Makabresek czy Martyny Jakubowicz. Dwa razy w tygodniu chodziłam do kina – w środy do Warsztatów Kultury i w tygodniu do Centrum Kultury na Benshi (dyskusyjny klub filmowy). Miałam przyjemność odwiedzać teatry i oglądać wspaniałe przedstawienia, chociażby „Mistrz i Małgorzata” w Teatrze Osterwy na moje pożegnanie z miastem. Chodziłam także na większość spotkań autorskich do Domu Słów. Poznałam dzięki temu grono współczesnych poetów. Rzadko było tak, że podobały mi się ich wiersze, ale wiedziałam, że kiedyś może będę opowiadała z dumą, że na przykład byłam na spotkaniu z Bianką Rolando. Kto wie. 

Widziałam, słyszałam dużo. To wszystko dał mi Lublin. To dobre miasto jest, warto było w nim mieszkać. Nie żałuję tej decyzji. Drugi raz wybrałabym pewnie znów Lublin i znów KUL. Pewnie tak samo skończyłabym polonistykę. Bo człowiek musi uczyć się na własnych błędach, ale to akurat nie były błędy. Taka była moja droga, która prowadziła przez Lubelszczyznę. Dziś idę dalej, spróbuję czerpać pełnymi garściami z miejsca, do którego trafię. Nie wiem czy będzie ono dla mnie tak łaskawe jak Lublin, nie wiem czy robię dobrze zostawiając wszystko i wyprowadzając się. Ale wierzę, że znajdę swoje miejsce gdzie indziej. Dlatego postanowiłam przywrócić do życia tego bloga, niech on będzie łącznikiem między kolejnymi miastami, a ja, jako Ćma, będę miała taki swój mały stały kawałek świata. Będę szukała przeżyć kulturalno-kulturowych, będę się z Wami nimi dzieliła, będziecie pierwsi wiedzieli co u mnie nowego. Bo nowe teraz będzie wszystko. 

Znacie teraz całą moją drogę, która doprowadziła mnie właśnie tutaj. Mam nadzieję, że ten ogień, do którego tak ciągle lecę, nie spali mnie. 



Do zobaczenia za kilka tygodni, to nowe początki są.